Lato leśnych ludzi. Rodziewiczówna Maria

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lato leśnych ludzi - Rodziewiczówna Maria страница 3

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Lato leśnych ludzi - Rodziewiczówna Maria

Скачать книгу

ciszy nocnej szmerem kropel budził, na gody namawiał, a gdy słońce wstało, ziemia ku niemu wystąpiła już strojna, wonna, barwna i rozśpiewana.

      Pod gankiem stał długi wóz drabiniasty i ładowano go przemyślnie wszystkim, co w bytowaniu letnim było lub mogło być potrzebne.

      Żuraw pakował żywność, odzież, zielniki swe, podręczną apteczkę; Pantera prowiant zwierząt-towarzyszy, sieci, więcierze3, kosze, chodaki, narzędzia rzemieślnicze; Rosomak jakieś swoje specjalne skrzyneczki, tyczki, puzderka, książki – cały balast do badań przyrodniczych; a każdy tak był pochłonięty pracą, że ino się snuli z domu do wozu, jak pszczoły, ładując i ładując. Wóz stawał się kopiasty.

      – Teraz już tylko towarzyszów! – rzekł Rosomak, zlustrowawszy wóz. – Jeżeliście zapomnieli, cierpcie!

      – Pewnie, że ja coś zapomniałem! – troskał się Żuraw stękając.

      Teraz przez wrota od folwarku wkroczyła karmicielka leśnych ludzi, latująca z nimi co roku w puszczy, gniado-srokata Hatora. Chuda jeszcze była po ciężkiej zimie, z sierścią nastroszoną i bez blasku.

      Znało bydlątko, co znaczy to ładowanie.

      Podeszła do Pantery, obwąchała ludzkie ręce, dostała chleba z solą, obejrzała wóz, skubnęła siana, spenetrowała, czy czuć na dnie kartofle i osypkę, wytarła szyję o luśnie4 i stanęła, żując powoli, łagodnymi oczami śledziła ruchy ludzkie.

      – Hatora, chcesz „bamboły”? – zagadnął Pantera, wynosząc z domu blaszaną krowią klekotkę5 na rzemieniu.

      Hatora przecząco poruszyła uszami i odwróciła niechętnie swą rogatą głowę.

      – Nie! – Hatora nie lubiła „bamboły”.

      Przed paru laty, gdy ją ustrojono w to straszydło, bezustannie gadające, oszalała z trwogi i wstrętu, umęczyła się okropnie, starając się pozbyć, zedrzeć ze siebie po gąszczach obmierzłego stracha.

      Nawet w rozdrażnieniu i dzikim buncie popełniła czyn zbrodniczy, rzuciła się z rogami na Panterę, rycząc ponuro: mord, mord. Ale to było dawno, w samych początkach jej leśnej służby. Potem Hatora zrozumiała, że nałożenie „bamboły” oznaczało rozkoszny żywot w puszczy, w obfitości pastwisk, wody – w nieograniczonej swobodzie.

      Nie było pastucha i jego bata, nie było psów ani łańcucha w dusznej oborze, ani zdradliwych rogów zawistnych towarzyszek. Bo Hatora przez te lata straciła instynkt stadny i skierowana przez dom, najkrótszym nawet pomrukiem nie pożegnała zimowej kompanii. Bez zapału, ale i bez protestu pozwoliła sobie nałożyć naszyjnik.

      – Pantero, zaprzęgaj Łataną Skórę. Idę po domową czeladź. Zabierz klatkę z ptakami! – komenderował Rosomak wchodząc do domu. Żuraw lokował właśnie na wóz kosz okryty krasno przetkaną serwetą. Pantera i Hatora zawęszyli z lubością. Pachniał świeży razowiec.

      – Wódz tak goni, że i śniadanie się wściekło – rzekł Pantera. – Nie wytrzymam, tak pachnie – sięgnął po nóż za pas, odchylił płótno, bochen jeden krzyżem przeżegnał i spory glon6 odkroił. Przełamał i z lubością obydwaj jedli. Wilgotny pysk Hatory wsunął się także do spółki.

      – Aha, wódz kazał zaprzęgać! – przypomniał sobie Pantera, ruszając do stajni.

      Po chwili wyszła na słoneczne podwórze klacz srokata, stąpając z rozwagą i ostrożnością. Pociągnęła Panterę do studni, napiła się do syta, a potem nie kierowana poszła ku wozowi.

      Spróbowała smaku siana, poszukała na dnie worka z obrokiem, parsknęła, ziewnęła, przeciągnęła się i z rezygnacją podała głowę do chomąta.

      – Nie zezuj na ładunek! – rzekł Pantera. – Wiemy, żeś źrebna; w błocie i piachu pójdziemy piechotą. Zachodź w hołoble7! – Przyciągnął rzemienie, zaprzągł i stał w gotowości do jazdy, pojadając chleb na spółkę z bydlątkami.

      – Powiedz Żurawiu wodzowi, że gotowe; szmat drogi, ledwie zdążymy na odwieczerzę.

      Rosomak tymczasem miał kram z domownikami. Tupcio i Kuba, jeż i wiewiór byli szczytem sprzeczności obyczajów i upodobań.

      Mało się znali, ale dość, by się nienawidzić, chociażby dlatego, że jeden drugiemu nie dawał spać.

      W nocy Tupcio bezustannym dreptaniem płoszył Kubę, że wyprowadzony z cierpliwości wysadzał pyszczek z gniazda na piecu i wymyślał.

      – Czołgaczu plugawy, zjadaczu stonóg, pantoflarzu obmierzły, bodajżeś się żabą udławił. Oka zmrużyć nie daje ten robaczarz!

      W dzień Kuba, szperając po kątach, zaglądał i za poręcz kanapy, zatykał tam orzechy, które spadały na śpiącego Tupcia, że się budził i fukał rozsierdzony.

      – Hecarz, sowizdrzał8, błazen, ryże straszydło, ptasie pośmiewisko! Bodaj ci żywica ogon do nosa przylepiła, bodaj ci się gęba na zębach nie zamykała!

      Całą zimę warchoł trwał, a jeśli mieli kiedy coś wspólnego, to tylko nienawiść dla taksicy Dziamdzi. Ta wprawdzie mieszkała w stajni, ale wpadała kiedy niekiedy wszędzie węsząca, wszystko pędzająca, wrzaskliwa i dokuczliwa nad wszelki wyraz.

      Było to zatrucie zimowli. Kuba, chociaż bezpieczny na szczycie pieca, dostawał palpitacji serca i oburącz cisnął wzburzoną pierś; Tupcio pod kanapą dostawał wątrobianego ataku i astmy.

      A tego dnia właśnie, korzystając z zamętu wyprawy, Dziamdzia wśliznęła się do domu, wznieciła straszny popłoch.

      Zapędziła Kubę na szafę i do utraty tchu naszczekała mu pogróżek i impertynencji; potem zwęszyła Tupcia w starym bucie Pantery i nie mogąc się doń dostać, włóczyła go wraz z butem po całym pokoju. Na tym ją zaszedł Rosomak, złapał za kark i sromotnie za drzwi wyrzucił, ale domownicy byli w zupełnej rebelii.

      Tupcio był tak rozsierdzony, że razem z butem podskakiwał i fukał:

      – To to tak! Nie chcę was, nie chcę do lasu! Nie tykajcie, precz, precz, zdrajcy, fałszywe opiekuny i przyjaciele! Ta wasza służka chciała mnie zjeść, może zjadła! Nie czuję, czy jeszcze żyję z alternacji.

      – Fiut, nie ma głupich! – skrzeczał Kuba, z ręką na sercu, z wyżyn szafy. – Ani zejdę stąd, ani z wami jadę. Nikt w moim rodzie nie słyszał tyle obelg, co ja od tej pokracznej karlicy. Albo ona, albo ja, wybieraj! Nie zejdę, choć ciekawym, co masz w garści. Choćby i słonecznikowe ziarno! Mam swą ambicję! Dałeś mnie na pastwę tej poczwarze. Gdzieś był, jak mi tu urągała? Nie, nie zejdę!

      – Nie, to nie! – rzekł Rosomak, garść orzechów chowając w zanadrze, i wziął but z Tupciem.

      – Tupciu, bestii nie będzie w lesie. Bonować9 będziesz spokojnie.

Скачать книгу


<p>3</p>

więcierz – drewniana lub wiklinowa pułapka na ryby. [przypis edytorski]

<p>4</p>

luśnia – element wozu drabiniastego. [przypis edytorski]

<p>5</p>

klekotka (daw.) – kołatka. [przypis edytorski]

<p>6</p>

glon (gw.) – pajda, kromka. [przypis edytorski]

<p>7</p>

hołoble – dyszle, w które zaprzęga się konie. [przypis edytorski]

<p>8</p>

sowizdrzał – żartowniś. [przypis edytorski]

<p>9</p>

bonować (daw.) – hulać, używać życia. [przypis edytorski]