Ogniem i mieczem, tom pierwszy. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ogniem i mieczem, tom pierwszy - Генрик Сенкевич страница 6
W Czehrynie nie lubiano go, bo był zawadiaka wielki, pieniacz, prześladowca, ale miał niemniej wielkie plecy135, przeto ten i ów z nim politykował.
Zaćwilichowskiego136 jednego szanował, jak i wszyscy, dla jego powagi, cnoty i męstwa. Ujrzawszy go, wnet też zbliżył się ku niemu i skłoniwszy się dość dumnie Skrzetuskiemu zasiadł przy nich ze swoją lampką miodu.
– Mości starostko – spytał Zaćwilichowski – czy wiesz, co się dzieje z Chmielnickim?
– Wisi, mości chorąży, jakem Czapliński, wisi, a jeśli dotąd nie wisi, to będzie wisiał. Teraz, gdy są listy hetmańskie, niech jedno go dostanę w swoje ręce.
To mówiąc, uderzył pięścią w stół, aż płyn rozlał się ze szklenic.
– Nie wylewaj waćpan wina! – rzekł pan Skrzetuski.
Zaćwilichowski przerwał:
– A czy go wać dostaniesz! Przecie uciekł i nikt nie wie, gdzie jest?
– Nikt nie wie? Ja wiem, jakem Czapliński! Waszmość, panie chorąży, znasz Chwedka. Owóż Chwedko jemu służy, ale i mnie. Będzie on Judaszem Chmielowi. Siła137 mówić. Wdał się Chwedko w komitywę z mołojcami138 Chmielnickiego. Człek sprytny. Wie o każdym kroku. Podjął się mi go dostawić żywym czy zmarłym i wyjechał w step równo przed Chmielnickim, wiedząc, gdzie ma go czekać!… A, didków syn139 przeklęty!
To mówiąc znowu w stół uderzył.
– Nie wylewaj waćpan wina! – powtórzył z przyciskiem pan Skrzetuski, który dziwną jakąś awersję140 uczuł do tego podstarościego od pierwszego spojrzenia.
Szlachcic zaczerwienił się, błysnął swymi wypukłymi oczyma, sądząc, że mu dają okazję, i spojrzał zapalczywie na Skrzetuskiego, ale ujrzawszy na nim barwę141 Wiśniowieckich, zmitygował się, gdyż jakkolwiek chorąży Koniecpolski wadził się wówczas z księciem, wszelako Czehryn142 zbyt był blisko Łubniów143 i niebezpiecznie było barwy144 książęcej nie uszanować.
Książę też i ludzi dobierał takich, że każdy dwa razy pomyślał, nim z którym zadarł.
– Więc to Chwedko podjął się waci145 Chmielnickiego dostawić? – pytał znów Zaćwilichowski.
– Chwedko: I dostawi, jakem Czapliński.
– A ja waci mówię, że nie dostawi. Chmielnicki zasadzki uszedł i na Sicz146 podążył, o czym trzeba pana krakowskiego147 dziś jeszcze zawiadomić. Z Chmielnickim nie ma żartów. Krótko mówiąc, lepszy on ma rozum, tęższą rękę i większe szczęście od waci, który zbyt się zapalasz. Chmielnicki odjechał bezpiecznie, powtarzam waci, a jeśli mnie nie wierzysz, to ci to ten kawaler powtórzy, który go wczoraj na stepie widział i zdrowym go pożegnał.
– Nie może być! nie może być! – wrzeszczał targając się za czuprynę Czapliński.
– I co większa – dodał Zaćwilichowski – to ten kawaler tu obecny sam go salwował i waścinych148 sług wygubił, w czym mimo listów hetmańskich nie jest winien, bo z Krymu z poselstwa wraca i o listach nie wiedział, a widząc człeka przez łotrzyków, jak sądził, w stepie oprymowanego149, przyszedł mu z pomocą. O którym to wyratowaniu się Chmielnickiego wcześniej waci zawiadamiam, bo gotów cię z Zaporożcami150 w twojej ekonomii151 odwiedzić, a znać nie byłbyś mu rad bardzo. Nadtoś się z nim warcholił. Tfu, do licha!
Zaćwilichowski nie lubił także Czaplińskiego.
Czapliński zerwał się z miejsca i aż mu mowę ze złości odjęło; twarz tylko spąsowiała mu zupełnie, a oczy coraz bardziej na wierzch wyłaziły. Tak stojąc przed Skrzetuskim puszczał tylko urywane wyrazy:
– Jak to! waść mimo listów hetmańskich!… Ja waści… ja waści…
A pan Skrzetuski nie wstał nawet z ławy, jeno wsparłszy się na łokciu patrzył na podskakującego Czaplińskiego jak raróg152 na uwiązanego wróbla.
– Czego się waść mnie czepiasz jak rzep psiego ogona? – spytał.
– Ja waści do grodu ze sobą… Waść mimo listów… Ja waści Kozakami!…
Krzyczał tak, że w izbie uciszyło się trochę. Obecni poczęli zwracać głowy w stronę Czaplińskiego. Szukał on okazji zawsze, bo taka była jego natura, robił burdy każdemu, kogo napotkał, ale to zastanowiło wszystkich, że teraz zaczął przy Zaćwilichowskim, którego jednego się obawiał, i że zaczął z żołnierzem noszącym barwę153 Wiśniowieckich.
– Zamilknij no wasze154 – rzekł stary chorąży. – Ten kawaler jest ze mną.
– Ja wa… wa… waści do grodu… w dyby! – wrzeszczał dalej Czapliński nie uważając już na nic i na nikogo.
Teraz pan Skrzetuski podniósł się także całą wysokością swego wzrostu, ale nie wyjmował szabli z pochew, tylko jak ją miał spuszczoną nisko na rapciach, chwycił w środku i podsunął w górę tak, że rękojeść wraz z krzyżykiem poszła pod sam nos Czaplińskiemu.
– Powąchaj no to waść – rzekł zimno.
– Bij, kto w Boga!… Służba! – krzyknął Czapliński chwytając za rękojeść.
Ale nie zdążył szabli wydobyć. Młody namiestnik obrócił go w palcach, chwycił jedną ręką za kark, drugą za hajdawery155 poniżej krzyża, podniósł w górę rzucającego się jak cyga156 i idąc ku drzwiom między ławami wołał:
– Panowie bracia, miejsce dla rogala157, bo pobodzie!
To rzekłszy doszedł do drzwi, uderzył w nie Czaplińskim, roztworzył i wyrzucił podstarościego na ulicę.
Po czym spokojnie usiadł na dawnym miejscu obok Zaćwilichowskiego.
134
135
136
137
138
139
140
141
142
143
144
145
146
147
148
149
150
151
152
153
154
155
156
157