Potop, tom drugi. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Potop, tom drugi - Генрик Сенкевич страница 29
– Zaraz mi młodość wróciła! Zaraz i zdrowie wróciło!
Lecz książę Bogusław popatrzył na niego pilnie i rzekł:
– Co waszej książęcej mości jest?
– Nie mośćmy się mościami, skoro nas nikt nie słyszy… Co mi jest? Choroba mnie drąży, aż zwalę się jak spróchniałe drzewo… Ale mniejsza z tym! Jak się żona moja ma i Maryśka?
– Wyjechały z Taurogów do Tylży. Zdrowe obie, a Marie jako pączek różany; cudnaż to będzie róża, gdy rozkwitnie… Ma foi163! Piękniejszej nogi w świecie nikt nie ma, a kosy do samej ziemi jej spływają…
– Takaż ci się wydała urodziwa? To i dobrze, Bóg cię natchnął, żeś tu wpadł. Lepiej mi na duszy, gdy cię widzę!… Ale co mi de publicis164 przywozisz?… Cóż elektor?
– To wiesz, że zawarł przymierze z miastami pruskimi?
– Wiem.
– Jeno że mu nie bardzo ufają. Gdańsk nie chciał przyjąć jego załogi… Mają Niemcy nos dobry.
– I to wiem. A nie pisałeś do niego? Co o nas myśli?
– O nas?… – powtórzył z roztargnieniem książę Bogusław.
I jął rzucać oczyma po komnacie, po czym wstał; książę Janusz myślał, że czegoś szuka, ale on pobiegł do zwierciadła stojącego w kącie i odchyliwszy je odpowiednio, począł macać palcem prawej ręki po całej twarzy, wreszcie rzekł:
– Skóra mi trochę przez drogę opierzchła, ale do jutra to przejdzie… Co elektor o nas myśli? Nic… Pisał mi, że o nas nie zapomni.
– Jak to, nie zapomni?
– Mam list ze sobą, to ci go pokażę… Pisze, że co bądź się stanie, on o nas nie zapomni. A ja mu wierzę, bo jego korzyść tak mu nakazuje. Elektor tyle o Rzeczpospolitę dba, ile ja o starą perukę, i chętnie by ją Szwedom oddał, byle mógł Prusy zacapić; ale szwedzka potęga zaczyna go niepokoić, więc rad by na przyszłość mieć gotowego sprzymierzeńca, a będzie go miał, jeśli ty zasiędziesz na tronie litewskim.
– Oby tak się stało!… Nie dla siebie ja tego tronu chcę!
– Całej Litwy nie uda się może na początek wytargować, ale chociaż dobry kawał z Białorusią i Żmudzią.
– A Szwedzi?
– Szwedzi będą się też radzi nami od wschodu przegrodzić.
– Balsam mi wlewasz…
– Balsam! Aha!… Jakiś czarnoksiężnik w Taurogach chciał mi sprzedać balsam, o którym powiadał, że kto się nim wysmaruje, ma być od szabli, szpady i włóczni bezpieczen. Kazałem go zaraz wysmarować i trabantowi165 pchnąć dzidą, wyimainuj166 sobie… na wylot przeszła!…
Tu książę Bogusław począł się śmiać, ukazując przy tym białe jak kość słoniowa zęby. Ale Januszowi nie w smak była ta rozmowa, więc znowu zaczął de publicis.
– Wysłałem listy do króla szwedzkiego i do wielu innych naszych dygnitarzy – rzekł. – Musiałeś i ty odebrać pismo przez Kmicica.
– A czekajże! Toć ja poniekąd w tej sprawie przyjechałem. Co ty o Kmicicu myślisz?
– To gorączka, szalona głowa, człowiek niebezpieczny i wędzidła znieść nie umiejący, ale to jeden z tych rzadkich ludzi, którzy z dobrą wiarą nam służą.
– Pewno – odrzekł Bogusław – mnie się nawet o mało do królestwa niebieskiego nie przysłużył.
– Jak to? – pytał z niepokojem Janusz.
– Mówią, panie bracie, że byle w tobie żółć poruszyć, zaraz cię dusić poczyna. Przyrzeczże mi, że będziesz słuchał cierpliwie i spokojnie, a ja ci opowiem coś o twoim Kmicicu, z czego poznasz go lepiej, niż dotąd poznałeś.
– Dobrze! będę cierpliwy, jeno przystąp do rzeczy.
– Cud boski mnie z rąk tego wcielonego diabła wydostał – odrzekł książę Bogusław.
I rozpoczął opowiadać o wszystkim, co się w Pilwiszkach zdarzyło.
Nie mniejszy to był cud, że książę Janusz ataku astmy nie dostał, ale natomiast można było sądzić, że go apopleksja zabije. Trząsł się cały, zębami zgrzytał, palcami oczy zatykał, na koniec począł wołać zachrypłym głosem:
– Tak?!… dobrze!… Zapomniał jeno, że jego koczotka jest w moich rękach…
– Pohamuj się, na miły Bóg, i słuchaj dalej – odrzekł Bogusław. – Spisałem się więc z nim dość po kawalersku i jeśli tej przygody w diariuszu nie zapiszę ani nią się chwalić nie będę, to tylko dlatego, że mi wstyd, iżem się temu gburowi dał tak podejść jak dziecko, ja, o którym Mazarin167 mówił, że w intrydze i przebiegłości nie mam równego na całym dworze francuskim. Ale mniejsza z tym… Sądziłem owóż z początku, żem tego twego Kmicica zabił, tymczasem mam teraz dowód w ręku, że się wylizał.
– Nic to! znajdziemy go! wykopiemy! dostaniem choćby spod ziemi!… A tymczasem ja mu tu boleśniejszy cios zadam, niż gdybym go ze skóry kazał żywcem obedrzeć.
– Żadnego ciosu mu nie zadasz, jeno zdrowiu własnemu zaszkodzisz. Słuchaj! Jadąc tutaj, zauważyłem jakiegoś prostaka na srokatym koniu, który ciągle trzymał się nie opodal od mojej kolasy. Zauważyłem właśnie dlatego, że koń był srokaty, i kazałem go wreszcie wołać. – Gdzie jedziesz? – Do Kiejdan. – Co wieziesz? – List do księcia wojewody. – Kazałem sobie ten list oddać, a że arkanów168 pomiędzy nami nie ma, więc przeczytałem… Masz!
To rzekłszy, podał księciu Januszowi list Kmicica, pisany z lasu w chwili, gdy z Kiemliczami w drogę ruszał.
Książę przebiegł go oczyma, mnąc z wściekłością, wreszcie począł wołać:
– Prawda! na Boga, prawda! On ma moje listy, a tam są rzeczy, o które i król szwedzki nie tylko podejrzenie, ale i śmiertelną urazę powziąć może…
Tu chwyciła go czkawka i atak spodziewany nadszedł. Usta otwarły mu się szeroko i chwytały szybko powietrze, ręce rwały szaty pod gardłem; książę Bogusław, widząc to, zaklaskał w ręce, a gdy służba nadbiegła, rzekł:
– Ratujcie księcia pana, a jak dech odzyska, proście go, by przyszedł do mojej komnaty, ja tymczasem spocznę nieco.
163
164
165
166
167
168