Potop, tom pierwszy. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Potop, tom pierwszy - Генрик Сенкевич страница 14
– Wstyd! Sromota! – szeptała do się dziewczyna zbladłymi usty. – Co wieczora wracał ode mnie do dziewek czeladnych!…
I czuła się sama upokorzona. Nieznośne brzemię tamowało jej oddech w piersiach.
Mroczyło się na dworze. Panna Aleksandra chodziła po izbie pospiesznym krokiem i w duszy wrzało jej ciągle. Nie była to natura zdolna znosić prześladowania losu i nie bronić się im. Rycerska krew krążyła w tej dziewczynie. Chciałaby natychmiast rozpocząć walkę z tą zgrają złych duchów – natychmiast! Ale co jej pozostaje!… Nic! Jeno łzy i prośba, by pan Andrzej rozpędził na cztery wiatry tych hańbiących kompanionów. A jeśli tego uczynić nie zechce?…
– Jeśli nie zechce…
I nie śmiała jeszcze myśleć o tym.
Rozmyślania panienki przerwał pachołek, któren wniósł naręcz jałowcowych drewek do kominka i rzuciwszy je wedle trzonu, począł wygarniać węgle spod starego popiołu. Nagłe postanowienie przyszło do głowy Oleńce.
– Kostek! – rzekła – siędziesz mi zaraz na koń i pojedziesz do Lubicza. Jeśli pan już wrócił, proś, żeby tu przyjechał, a jeśli go nie masz, to niech włodarz, stary Znikis, siada z tobą i wraz do mnie przybywa – a żywo!
Chłopak rzucił szczypek smolnych na węgle, przysypał je pniakami suchego jałowcu i skoczył ku drzwiom.
Jasne płomienie poczęły huczeć i strzelać w kominie. Oleńce stało się zaraz nieco lżej na duszy.
„Może to Pan Bóg jeszcze odmieni! – pomyślała sobie. – A może to i nie tak źle było, jak opiekunowie mówili… Obaczym!”
I po chwili przeszła do czeladnej siedzieć odwiecznym obyczajem billewiczowskim ze służbą, prządek pilnować, pieśni pobożne śpiewać.
Po dwóch godzinach wszedł zmarznięty Kostek.
– Znikis jest w sieni! – rzekł. – Pana nie masz jeszcze w Lubiczu.
Panna zerwała się żywo. Włodarz w sieni schylił się jej do nóg.
– A jak tobie zdrowie, jasna dziedziczko?… Bóg daj najlepsze!
Przeszli do izby stołowej; Znikis stanął przy drzwiach.
– Co u was słychać? – pytała panienka.
Chłop kiwnął ręką.
– At! Pana nie ma…
– To wiem, że jest w Upicie. Ale w domu co się dzieje?
– At!…
– Słuchaj, Znikis, mów śmiele, włos ci z głowy nie spadnie. Mówią, że pan dobry, jeno kompania swawolniki?
– Żeby to, jasna panienka, swawolniki!
– Mów szczerze.
– Kiedy, panienka, mnie nie wolno… ja się boja… Mnie zakazali.
– Kto zakazał?
– Pan…
– Tak?! – rzekła panna.
Nastała chwila milczenia. Ona chodziła spiesznie po pokoju, ze ściśniętymi ustami i namarszczoną brwią, on śledził za nią oczyma.
Nagle stanęła przed nim.
– Czyj ty jesteś?
– A billewiczowski. Jać z Wodoktów, nie z Lubicza.
– Nie wrócisz więcej do Lubicza… tu zostaniesz. Teraz rozkazuję ci gadać wszystko, co wiesz!
Chłop, jak stał w progu, tak rzucił się na kolana.
– Panienka jasna, ja tam nie kcę wracać, tam sądny dzień!… To, panienka, zbóje i zbereźniki, tam człek dnia i godziny niepewny.
Billewiczówna zakręciła się w miejscu jakby strzałą ugodzona. Pobladła bardzo, ale spytała spokojnie:
– Prawdali to, że strzelali w izbie do wizerunków?
– Jak nie strzelali! I dziewki ciągali po komnatach, i co dzień ta sama rozpusta. We wsi płacz, we dworze Sodoma i Gomora! Woły idą na stół, barany na stół!… Ludzie w ucisku… Stajennego wczoraj niewinnie rozszczepili.
– I stajennego rozszczepili?…
– A jakże! A najgorzej dziewczętom się krzywda dzieje. Już im dworskich nie dość i po wsi łowią…
Nastała znowu chwila milczenia. Gorące rumieńce wystąpiły na twarz panny i nie znikały już więcej.
– Kiedy się tam pana spodziewają z powrotem?…
– Oni, panienka, nie wiedzą, jeno słyszałem, jak mówili między sobą, że trzeba jutro całej kompanii do Upity ruszyć. Kazali, żeby konie były gotowe. Mają tu wstąpić i panienki o czeladź prosić i o prochy, że tam mogą być potrzebne.
– Mają tu wstąpić?… To dobrze. Idź teraz, Znikis, do kuchni. Już nie wrócisz do Lubicza.
– Ażeby tobie Bóg dał zdrowie i szczęście!…
Panna Aleksandra wiedziała, co chciała, ale też wiedziała, jak jej należy postąpić.
Nazajutrz była niedziela. Rankiem, nim panie z Wodoktów wyjechały do kościoła, przybyli panowie: Kokosiński, Uhlik, Kulwiec-Hippocentaurus, Ranicki, Rekuć i Zend, a za nimi czeladź lubicka, zbrojno i konno, postanowili bowiem kawalerowie iść w pomoc panu Kmicicowi do Upity.
Panna wyszła przeciw nim spokojna i wyniosła, zupełnie inna od tej, która ich witała po raz pierwszy przed kilku dniami; ledwie głową kiwnęła w odpowiedzi na uniżone ich ukłony, ale oni myśleli, że to nieobecność pana Kmicica czyni ją tak ostrożną, i nie poznali się na niczym.
Zaraz tedy wystąpił pan Jarosz Kokosiński, śmielszy już jak za pierwszym razem i rzekł:
– Jaśnie wielmożna panno łowczanko dobrodziko! My tu po drodze do Upity wstępujemy, aby waćpannie dobrodzice do stópek upaść i o auxilia112 prosić: jako o prochy, strzelby i żebyś waćpanna czeladzi swej na koń sieść113 kazała i z nami jechać. Weźmiemy szturmem Upitę i łyczkom114 trochę krwi upuścimy.
– Dziwi mnie – odrzekła Billewiczówna – że waćpanowie do Upity jedziecie, gdyż sama słyszałam, jak pan Kmicic wam spokojnie w Lubiczu siedzieć przykazał, a tak myślę, że jemu przystoi rozkazywać, a waszmościom słuchać jako podkomendnym.
Kawalerowie, usłyszawszy te słowa, spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Zend wysunął wargi, jak gdyby chciał po ptasiemu zagwizdać,
112
113
114