Potop, tom pierwszy. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Potop, tom pierwszy - Генрик Сенкевич страница 16
– Uważcie, mości panowie – mówił Kokosiński – jakie tu chłopy rosłe; jeden w drugiego jak tur, a każdy wilkiem patrzy.
– Żeby nie ten wzrost i żeby nie szabliska, można by ich wziąć za chamów – rzekł Uhlik.
– Obaczcie no te szablice! Czyste powyrki, jak mi Bóg miły! – zauważył Ranicki. – Chciałbym się z którym popróbować!
Tu pan Ranicki począł gołą dłonią szermować.
– On by tak, ja bym tak! On by tak, ja bym tak – i szach!
– Łatwo sobie możesz owo gaudium124 uczynić – zauważył Rekuć. – Z nimi nie trzeba wiele.
– Wolałbym się ja z tymi oto dziewczętami popróbować! – rzekł nagle Zend.
– Świece, nie panny! – wykrzyknął z zapałem Rekuć.
– Co waść mówisz: – świece? – sosny! A pyski u każdej jakoby krokoszem125 malowane.
– Ciężko i na szkapie usiedzieć na taki widok!
Tak rozmawiając, wyjechali z zaścianka i znów ruszyli rysią. Po pół godziny drogi przybyli do karczmy zwanej Doły, która leżała na pół drogi między Wołmontowiczami i Mitrunami. Butrymi i Butrymówny zatrzymywali się w niej zwykle, idąc i wracając z kościoła, aby odpocząć i rozgrzać się w czasie mrozów. Toteż przed zajazdem spostrzegli kawalerowie kilkanaście sani wysłanych grochowinami i tyleż koni posiodłanych.
– Napijmy się gorzałki, bo zimno! – rzekł Kokosiński.
– Nie zawadzi! – odparł chór jednogłośny.
Zsiedli z koni, zostawili je u słupów, a sami weszli do szynkownej izby, ogromnej i ciemnej. Zastali tu moc ludzi. Szlachta, siedząc na ławach lub stojąc gromadkami przed szynkwasem, popijała piwo grzane, a niektórzy krupniczek warzony z masła, miodu, wódki i korzeni. Sami to byli Butrymowie, chłopy duże, ponure i tak małomówne, że w izbie prawie nie słychać było gwaru. Wszyscy ubrani w szare kapoty z samodziału126 albo rosieńskiego pakłaku127, podbite baranami, w pasy skórzane, przy szablach w czarnych żelaznych pochwach; przez tę jednostajność ubioru czynili pozór wojska. Ale byli to po części ludzie starzy od lat sześćdziesięciu lub wyrostkowie, do dwudziestu. Ci dla omłotów128 zimowych w domach zostali; reszta, mężczyźni w sile wieku, ruszyli do Rosień.
Ujrzawszy orszańskich kawalerów, odsunęli się trochę od szynkwasu i poczęli im się przypatrywać. Piękny moderunek129 żołnierski podobał się tej wojowniczej szlachcie; czasem też który słowo puścił. „To z Lubicza?” – „Tak, pana Kmicicowa kompania!” – „To ci?” – „A jakże!”
Kawalerowie pili gorzałkę, ale krupniczek zbyt pachniał. Zwietrzył go pierwszy Kokosiński i kazał dać. Obsiedli tedy stół, a gdy przyniesiono dymiący saganek, poczęli pić, spoglądając na izbę, na szlachtę i przymrużając oczy, bo w izbie było ciemnawo. Okna śnieg zasuł, a długi, niski otwór gruby130, w której palił się ogień, pozasłaniały całkiem jakieś figury plecami ku izbie odwrócone.
Kiedy już krupnik począł krążyć w żyłach kawalerów, roznosząc po ich ciałach ciepło przyjemne, ożywiły im się zaraz humory strapione po przyjęciu w Wodoktach i Zend począł nagle krakać jak wrona, tak dokładnie, że wszystkie twarze zwróciły sią ku niemu.
Kawalerowie śmieli się, szlachta poczęła się zbliżać, rozweselona, zwłaszcza młodsi, potężni wyrostkowie o szerokich barach i pucołowatych policzkach. Siedzące przy grubie przed ogniem postacie odwróciły się ku izbie i Rekuć pierwszy dostrzegł, iż były to niewiasty.
A Zend zamknął oczy i krakał, krakał – nagle przestał i po chwili obecni usłyszeli głos duszonego przez psy zająca; zając beczał w ostatniej agonii, coraz słabiej, ciszej, potem zawrzasnął rozpaczliwie i zamilkł na wieki – a na jego miejscu rogacz odezwał się potężnie jak z rykowiska.
Butrymowie stali zdumieni, chociaż Zend już przestał. Spodziewali się jeszcze co usłyszeć, ale tymczasem usłyszeli tylko piskliwy głos Rekucia:
– Sikorki siedzą wedle gruby!
– A prawda! – rzekł Kokosiński, przysłaniając oczy ręką.
– Jako żywo! – przywtórzył Uhlik— jeno w izbie tak ciemno, żem nie mógł rozeznać.
– Ciekaw jestem, co one tu robią?
– Może na tańce przychodzą.
– A poczekajcie, spytam! – rzekł Kokosiński.
I podniósłszy głos, pytał:
– Miłe niewiasty, a cóże tam czynicie wedle gruby?
– Nogi grzejem! – ozwały się cienkie głosy.
Wówczas kawalerowie wstali i zbliżyli się do ogniska. Siedziało przy nim na długiej ławie z dziesięć niewiast starszych i młodszych, trzymających bose nogi na klocu leżącym wedle ognia. Z drugiej strony kloca suszyły się przemokłe od śniegu buty.
– To waćpanny nogi grzejecie? – pytał Kokosiński.
– Bo zmarzły.
– Bardzo grzeczne nóżki! – zapiszczał Rekuć, pochylając się ku klocowi.
– At! Odczep się waszmość! – rzekła jedna z szlachcianek.
– Rad bym ja się przyczepić, nie odczepić, ile że mam sposób pewny, lepszy od ognia na zmarzłe nóżki, któren sposób jest następujący: jeno potańcować z ochotą, a zamróz pójdzie precz!
– Kiedy potańcować, to potańcować! – rzekł pan Uhlik. – Nie potrzeba ni skrzypków, ni basetli131, bo ja wam zagram na czekaniku.
I wydobywszy ze skórzanej pochewki, wiszącej przy szabli, nieodstępny instrument, grać począł, a kawalerowie sunęli w podrygach do dziewcząt i nuż je ściągać
123
124
125
126
127
128
129
130
131