Głodne kamienie. Rabindranath Tagore
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Głodne kamienie - Rabindranath Tagore страница 14
Anglik posiada przysłowie: „Nie pytaj, a nie będę zmuszony cię okłamywać”. Siedmioletni chłopiec słuchający baśni wie o tym doskonale, przeto przez cały czas opowiadania milczy dyskretnie. A piękne zmyślenie niczym nieosłonione, niewinne jako niemowlę, przejrzyste się staje jak prawda, jak krystaliczny, ożywczy potok górski. Natomiast zamaszyste, ciężkie, uczone kłamstwo czasów naszych musi prawdziwe swe oblicze ukrywać z zakłopotaniem pod fałdzistą draperią. Niechże w draperii onej znajdzie się bodaj najmniejsza dziurka, którędy przeniknąć zdoła oko, natychmiast słuchacz czy też czytelnik odwraca się z oburzeniem i odrazą, po czym… autor może pakować manatki, sława bowiem jego przepadła z kretesem.
Za młodu… za młodu znaliśmy się wszyscy doskonale na łakotkach i słodycz uroczą baśni odkrywaliśmy metodą własną, nieomylną. Cóż nas wonczas obchodziły takie nieużyteczne sprawy, jak na przykład… wiedza? Szło nam jeno o… prawdę! Maleńkie, niezepsute serduszko wiedziało dobrze, gdzie jej pałac kryształowy i którędy doń wiedzie droga.
Dzisiaj wymagają ludzie, byśmy całe spisywali stronice faktów, gdy sama prawda brzmi po prostu:
– Był sobie król…
Pamiętam pewien wieczór w Kalkucie.
Babka zaczęła bajkę, a na dworze szalała nawałnica. Miasto było zalane wodą, ludzie brodzili w niej z trudem, a w naszej ulicy sięgała przechodniom po kolana.
Serce moje wezbrało nadzieją tak silną, że była mi niemal pewnikiem. Pragnąłem, by nauczyciel się nie zjawił, by nie mógł przybyć onego wieczoru. Siedziałem w najdalszym kącie werandy i patrzyłem w ulicę, a serce mi biło… tak mocno… coraz mocniej. Nie spuszczałem oczu ze strug deszczu, a ile razy słabło jego natężenie, zbierając wszystkie siły woli, modliłem się:
– Boże… Boże… każ padać deszczowi mocno, bardzo mocno, aż do wpół do siódmej!
Byłem święcie przekonany, że powodem całej burzy, nawałnicy i powodzi jest wyłącznie sprawa wyrwania ze szponów nauczyciela biednego bezbronnego chłopczyny, przytulonego do kącika werandy pewnego domu w Kalkucie.
Nie wiem, czy modlitwa moja została wysłuchana, czy sprawiła to jakaś przyczyna niższego rzędu, prawo fizyczne lub coś podobnego, dosyć, że deszcz uparł się i padał dalej.
Niestety, uparł się także i mój nauczyciel. Punktualnie w czasie przeznaczonym na lekcję ujrzałem wynurzający się z zakrętu ulicy jego parasol. Wielka mydlana bańka nadziei w piersi mojej pękła i uczułem ból w sercu. „Zaprawdę” – pomyślałem – „jeśli istnieje kara w drugim życiu, odpowiadająca dokładnie winie, to nauczyciel odrodzi się w moim ciele, ja zaś przyjdę na świat jako jego nauczyciel”.
Zobaczywszy parasol, zerwałem się i co sił w nogach pobiegłem do pokoju matki. Matka i babka siedziały naprzeciw siebie przy stole, na którym stała lampa, i grały w karty. Wbiegłem, rzuciłem się na łóżko tuż koło matki i zawołałem:
– Matusiu droga, nauczyciel przyszedł, a mnie tak bardzo boli głowa! Czy muszę koniecznie odbyć lekcję dzisiaj?
Mniemam, że opowieść ta nie wpadnie w rękę dziecku nieletniemu, i ufam silnie, iż nie zostanie zamieszczona w podręczniku szkolnym. To, co uczyniłem, było bardzo, bardzo złe, a mimo to nie spotkała mnie najlżejsza nawet kara. Przeciwnie, występek mój został po królewsku nagrodzony i odniósł triumf.
Matka powiedziała:
– Dobrze! – a zwracając się do służącej, dodała: – Powiedz nauczycielowi, że lekcji dziś nie będzie.
Nie ulegało żadnej wątpliwości, iż choroby mej rzekomej nie brała na serio, gdyż grała dalej w karty, nie zwracając wcale uwagi na mnie. Ja zaś, ukrywszy twarz w poduszki, śmiałem się długo i serdecznie. O, jakżeśmy się doskonale rozumieli oboje z matusią.
Ale chyba wszyscy wiedzą dobrze, że udawanie choroby przez czas dłuższy to dla siedmioletniego chłopca rzecz niezmiernie trudna. Nie minęła minuta, a już uczepiłem się babuni, prosząc gorąco:
– Babuniu! Opowiedz mi bajkę!
Musiałem powtarzać mą prośbę nieskończoną ilość razy. Matka i babka grały dalej i nie zwracały na mnie uwagi. Na koniec matka powiedziała:
– Dajże nam spokój! Zaczekaj, aż skończymy partię.
Ale ja się upierałem:
– Babuniu, opowiedz mi bajkę!
Powiedziałem matce, że może jutro skończyć grać, a babka powinna teraz opowiedzieć bajkę.
Znudzona matka rzuciła karty i powiedziała:
– Trudno! Niech będzie bajka! Nie mogę sobie z tym smykiem dać rady.
Może pomyślała, że jutro nie będę jej nudził, bo przecież przyjdzie nauczyciel i zabierze mnie do nauki.
Widząc, że matka się poddała, rzuciłem się na babkę. Chwyciłem ją za rękę, tańcząc z zachwytu, i zaciągnąłem na łóżko pod siatkę od moskitów.
– Teraz opowiadaj, babuniu!
A babunia zaczęła:
– Był sobie król i miał królową.
„Jak na początek, nieźle” – pomyślałem – „miał tylko jedną!”.
Zazwyczaj królowie z baśni są na punkcie królowych wprost rozrzutni i gdy się dowiemy, że były na przykład dwie królowe, to nas zaraz ogarnia jakiś smutek. Jedna z nich musiała być niezawodnie nieszczęśliwa! No, ale w tej bajce niebezpieczeństwo nie zagrażało, wszakże miał tylko jedną jedyną.
Zaraz potem dowiedziałem się, że nie miał syna. Miałem lat siedem i nie sądziłem, że nieposiadanie syna może być przyczyną zmartwienia. Tym lepiej, zawadzałby tylko.
Ale nie zdziwiłem się zbytnio, usłyszawszy, że król udał się do lasu pościć i zanosić błagalne modły w tym celu, by otrzymać syna. To jego rzecz. Ja osobiście udałbym się do lasu chyba po to, by ujść pazurów mego nauczyciela.
Król tedy poszedł, zostawiając królową wraz z małą córeczką, która rosła, rosła, aż wyrosła na śliczną królewnę.
Minęło dwanaście lat. Król ciągle pościł i modlił się o syna, a ani razu przez cały czas nie pomyślał o swej córeczce. Królewna tymczasem rozkwitła całą krasą młodości. Mijał rok za rokiem, pora zamężcia mijała, król nie wracał. A królowa martwi się i płacze, i wzdycha, i mówi:
„Czyż córka moja ma umrzeć niezamężną? O, biada mi! O, jakiż smutny mój los!”.
Posłała zatem gońców do króla, którzy go bardzo, bardzo prosili, by zechciał przybyć do pałacu na jedną jedyną noc