Bracia Dalcz i S-ka. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bracia Dalcz i S-ka - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 2
Na szczęście rzecz w zasadzie była załatwiona. Chodziło tylko o przyśpieszenie terminu i uporządkowanie ksiąg przed przyjazdem z Belgii Krzysztofa, którego trzeba będzie wprowadzić do Zarządu przedsiębiorstwa. Na jakie stanowisko, jakiej pozycji Karol zażąda dla swego syna – Wilhelm Dalcz jeszcze nie wiedział. Znając zdrowy rozsądek brata, nie przypuszczał, by ten chciał od razu powierzyć Krzysztofowi jakiekolwiek kierownictwo. Ukończenie politechniki i dwa lata praktyki w zagranicznych fabrykach to jeszcze za mało. W każdym razie Karol skorzysta na pewno z pomocy syna w kontrolowaniu gospodarki Zakładów. Oczywiście Wilhelm Dalcz nic przeciw takiej kontroli nie miał. Jeżeli zaś obawiał się czego, to jedynie ewentualnych zatargów Zdzisława i Jachimowskiego z Krzysztofem, którego prawie nie znał, a który niewątpliwie będzie do tamtych nieżyczliwie przez ojca uprzedzony.
Z przygodnych relacji, jakie Wilhelm Dalcz miewał o swoim bratanku, wynikało, iż jest to spokojny i zimny młody człowiek, no i podobno niezły fachowiec w dziedzinie budowy maszyn. Sam nie znał go prawie wcale. Stosunki wytworzone między domami obu braci przez histerie Józefiny sprawiły to, że poza terenem interesów wszelki kontakt zanikł jeszcze przed przyjściem na świat Krzysztofa. Wilhelm Dalcz widział go zaledwie kilkakrotnie i przelotnie podczas wizyt u brata, od czasu gdy ten został sparaliżowany i unieruchomiony w domu. W pamięci stryja bratanek pozostał czarnym smukłym chłopcem o dość wątłej budowie i bardzo dużych oczach. To wszystko.
Rozmyślania dyrektora Dalcza przerwało wejście sekretarza.
– Syn pana dyrektora oczekuje – powiedział. – Czy mam prosić?
– Niech wejdzie.
Po chwili na progu ukazał się Zdzisław. Na zniszczone ubranie nałożył czyjeś za długie i za wąskie palto i wyglądał niemal odrażająco.
– Usiądź – krótko powiedział ojciec.
– To jest straszne! To jest bolszewizm! Ja w tej chwili zawiadomię policję polityczną! – wybuchnął Zdzisław.
– Zamilknij – podniósł nań surowe spojrzenie ojciec. – Nie po to cię wezwałem, by wysłuchiwać twoich niedorzecznych pogróżek. Proszę mi krótko i ściśle opowiedzieć, co było przyczyną zajścia.
– A czort ich wie, to bydło! Już doprawdy nie mam nerwów do tego chamstwa…
– Zdzisławie, albo się natychmiast uspokoisz, albo wyjdziesz.
– No, poszło o tego brygadzistę Dominiaka. Wydaliłem go. Bałwan, pozwala sobie na bezczelne wyzwiska pod moim adresem i jeszcze innych podjudza. Ile razy przechodzę przez narzędziownie, zawsze jakieś…
– Czekaj – przerwał pan Wilhelm. – A po co właściwie chodzisz do warsztatów, w jakim celu?
– A co, może mi nie wolno po własnej fabryce chodzić? Przepraszam ojca, ale chyba mam prawo!
– Masz obowiązek zdobyć się na tyle rozsądku, by nie prowokować swoją osobą zatargów, które szkodzą przedsiębiorstwu. Wiesz, że nie cieszysz się wśród robotników popularnością…
– Mam w nosie całą popularność! Pluję na to bydło! Ojciec nie rozumie tego, bo nie ma w sobie krwi wielkich panów, którzy kazali nahajami7 uczyć moresu8 czerń9. Ale ja mam w sobie i krew Korniewickich!…
– Głupiec – powiedział dobitnie Wilhelm Dalcz. Zdzisław otworzył usta, lecz spojrzawszy w oczy ojca, zamilczał.
– Powinienem usunąć cię z fabryki. Spróbuję jednak zostawić cię. Inżynier Turski zajmie twoje stanowisko, a ty obejmiesz kierownictwo magazynów.
– Żartuje ojciec? Dlatego, że temu chamstwu nie raczę się podobać, mam przejść na niższe stanowisko?
– Jeżeli wolisz pozostać – spokojnie powiedział pan Dalcz – pozostać i dostać kulkę w łeb… Chyba wiesz, jak rozprawiają się z tymi, których raz już wywieziono taczkami?… Otóż powiedziałem, że spróbuję przenieść cię do magazynów. Naturalnie zależy to od zgody delegatów. Ani myślę znosić dalszych awantur. Co zaś dotyczy kierownictwa magazynów, jest ono i tak dla ciebie zbyt trudne. Niestety, nie umiesz nic i do żadnej pracy się nie nadajesz…
– Jestem współwłaścicielem fabryki i chyba mam w niej niejakie prawa?
– Tak ci się wydaje? – uśmiechnął się Wilhelm Dalcz. – Otóż wiedz, że w tych dniach przyjeżdża Krzysztof. I może się okazać, że… że własność twoja i Haliny, i… moja jest tu zbyt mała, by miała nam dać jakiekolwiek prawa… Idź. Każ się odwieźć do domu moim samochodem i odeślij wóz z powrotem. Wieczorem bądź w domu. Zakomunikuję ci ostatecznie decyzję co do twego pozostania w fabryce.
– Czy ojciec mówił o naszej sytuacji serio?
Wilhelm Dalcz milczał.
– A to ładnie nas ojciec wygospodarował! – wybuchnął Zdzisław.
– Proszę wyjść – odpowiedział półgłosem ojciec.
Gdy drzwi za Zdzisławem trzasnęły, podniósł ręce do skroni i trwał tak przez chwilę w bezruchu… Nacisnął guzik dzwonka. Na progu ukazał się sekretarz.
– Czy są już delegaci?
– Tak jest, panie dyrektorze.
– Niech wejdą.
Weszli trzej robotnicy. Pan Dalcz znał ich dobrze. Już od trzech lat byli wybierani. Mieli bowiem nie tylko wzięcie u ogółu robotników, lecz i uznanie dyrekcji za swój takt i za umiejętność łagodzenia zatargów, których przecie nie brakło, jak w każdej fabryce.
– Dzień dobry, panowie – powitał ich dyrektor, podając po kolei rękę. – Siadajcie, proszę.
W milczeniu ściskali końcami palców dłoń zwierzchnika i usadowili się na stojących przed biurkiem fotelach. Nie zanadto swobodnie, ale i nie na brzeżkach. Ot, zwyczajnie. Najbliżej usiadł największy z nich, tokarz Madejczyk, sękate chłopisko o zezowatym oku i twarzy zoranej ospą. Jako prezes delegacji on też pierwszy się odezwał:
– Ano niby domyślamy się, panie dyrektorze, względem czego pan nas sobie życzył. Cóż… nie nasza wina.
– Wiadomo – podchwycił siedzący za nim szczupły blondynek, ślusarz z modelarni – sami podmówili się10. My o niczym nie wiedzielim.
– Zrobiliście mi wielką krzywdę – potrząsnął głową dyrektor Dalcz. – Nie spodziewałem się,
7
8
9
10