Bracia Dalcz i S-ka. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bracia Dalcz i S-ka - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 4
– Dzień dobry, panie Blumkiewicz – powiedział uprzejmie. – Jakże się ma mój brat?
– Uszanowanie najniższe, panie dyrektorze, właśnie pan prezes polecił mi zatelefonować i zapytać, czy pan dyrektor nie byłby łaskaw wstąpić do niego, albo po obiedzie, albo zaraz.
– Więc przyjechał – wyrwało się dyrektorowi Dalczowi.
– Tak jest, panie dyrektorze, dziś rano razem z panią prezesową. Pan prezes niezmiernie się ucieszył powrotem syna.
– Niech pan powie memu bratu, że zaraz będę.
Położył słuchawkę, mruknął pod nosem coś, czego woźny nie dosłyszał, i wstał. Stary woźny podsunął mu kalosze, a pomagając nałożyć palto, zapytał:
– A to pewno panicz Krzysztof przyjechał?
– Tak, Józefie, przyjechał. Bądź zdrów i powiedz szoferowi, by zajechał po mnie od ulicy Swirskiej.
Podwórze fabryczne już opustoszało. Wilhelm Dalcz szedł swoim równym dużym krokiem po czarnej od węgla, ubitej i tu i ówdzie połyskującej kałużami ziemi wzdłuż wielkiej hali warsztatów stolarskich, aż do wysokich sztachet, oddzielających teren fabryki od starego ogrodu, w którym stał pałacyk wybudowany jeszcze przez jego ojca. Znał tu każde drzewo i każdy krzak. Przecie sam tu mieszkał przez lat wiele, zanim ożenił się z Józefiną. Wąska ścieżka gęsto była pokryta, mokrymi od niedawnego deszczu, żółtymi i czerwonymi liśćmi. Zupełnie już prawie gołe gałęzie drzew sterczały nieruchomo pod szarym zachmurzonym niebem. Zbudzony jego krokami, zaszczekał wielki łańcuchowy pies, lecz zaraz się uspokoił i zaczął machać ogonem. Wilhelm Dalcz nie bywał tu częstym gościem, ale przecież kundel znał go dość dobrze, by bez obawy dopuścić do wejścia na werandę.
Na spotkanie wybiegł mały, ruchliwy Blumkiewicz i uniżenie pochylając ogromną dominikańską łysinę, wprowadził gościa przez mały, ciemny i ciasny przedpokój do dużego biedermaierowskiego24 salonu o meblach pokrytych białym płótnem. Tu dopiero pomógł panu Wilhelmowi zdjąć palto.
– Pan prezes czeka.
Sąsiedni pokój, służący jednocześnie za gabinet i sypialnię, miał opuszczone rolety. Przy wysokim mahoniowym łóżku paliła się mała lampka, rzucając krąg żółtawego światła na poduszkę i siwą brodatą głowę z żywymi czarnymi oczyma.
– Jak się miewasz, Karolu?
– Dziękuję ci, Wil. – Chory wyciągnął do brata lewą rękę. – Dziś lepiej. Siadaj, proszę. Panie Blumkiewicz, przysuń pan fotel… Dziękuję i tego… może pan odejść. Gdy będę potrzebował, zadzwonię.
Zostali sami. Karol chciał nieco podnieść się w poduszkach, lecz nie starczyło mu sił i Wilhelm musiał go ująć pod sparaliżowane ramię, by mu dopomóc.
– Dziękuję ci – stęknął chory. – Dzisiaj przyjechał Krzysztof.
– Domyśliłem się tego. Zechcesz zwołać posiedzenie Zarządu?
– Nie, tymczasem w Zarządzie po dawnemu będzie mnie zastępował Blumkiewicz. Krzyś jeszcze nie chce wchodzić w sprawy ogólne. Oczywiście po pewnym czasie on obejmie prezesurę, a ja się zrzeknę…
– Czy nie uważasz, Karolu, że on jest za młody? Ma zaledwie dwadzieścia siedem lat. Mógłbyś jeszcze przez rok, dwa…
– Nie – stanowczo zaprzeczył Karol Dalcz – po prostu nie czuję się uprawniony do dalszego zarządzania jego majątkiem. Nigdy ci, Wil, nie mówiłem o tym, ale sam wiesz, że wszystkie pieniądze, jakie wkładam do fabryki, stanowią wyłączną własność Krzysztofa. Ze spadku po jego przybranym ojcu, nieboszczyku Wyzborze.
Wilhelm nie wiedział o tym. Przypuszczał, że jego brat, prowadząc tak oszczędny i odosobniony tryb życia, sam posiadał znaczne fundusze i z nich czerpał, wykupując udziały bratanków. Że stary skąpiec Wyzbor, wuj Karolowej, umierając, gdy ona spodziewała się potomka, zostawił adoptację25 i wielki zapis jej dziecku, na wypadek gdyby urodziła syna – to było powszechnie znane. Przyzwyczajony jednak do skrupulatności brata, Wilhelm nie przypuszczał, by ten naruszył kapitały syna, zanim Krzysztof sam wejdzie do czynnego życia i sam zadecyduje o lokacie.
– No – rzucił lekko – skoro czułeś się uprawniony do dysponowania…
Młodszy brat zmierzył go wymownym spojrzeniem:
– Był to jedyny sposób zabezpieczenia Krzysztofowi mojej części przedsiębiorstwa.
Wilhelm nie odpowiedział, a Karol dorzucił prawie szeptem:
– Zanim zostałoby zmarnowane przez twoje dzieci i różnych przybłędów w rodzaju Jachimowskiego… czy innych protegowanych twojej pani Józefiny… wielkopańskich darmozjadów, próżniaków, kretynów, przez całe to robactwo, które obsiadło twój dom, a które wytrułbym, jak…
Zakaszlał się, pergaminowa twarz pokryła się bladym rumieńcem, w oczach zaszkliły się łzy.
– Uspokój się, Karolu – zimno powiedział Wilhelm. – Niesprawiedliwe zarzuty nie stają się słuszne przez to, że wypowiada się je z nienawiścią.
– Tak?… Niesprawiedliwe?… Bój się Boga, Wil, nie wmawiaj we mnie, że sam siebie umiałeś okłamać! Nie udawaj przede mną! Nawet taki Blumkiewicz widzi, że się tylko męczysz!
– Dajmy spokój twoim przywidzeniom, Karolu. Chciałeś mówić ze mną o Krzysztofie.
Chory sapał przez chwilę i żuł wargi. Opanował się jednak i zaczął mówić:
– Tak. Krzyś skończył budowę maszyn, skończył ze złotym medalem. Z fabryk, w których praktykował, ma najlepsze opinie. Jest zdolny, nawet bardzo zdolny. Dlatego sądzę, że będzie pożyteczny. Sam się zresztą o tym przekonasz. Myślałem nad tym, jakie mu stanowisko powierzyć, i postanowiłem, na jego własne życzenie, że zostanie dyrektorem technicznym.
– A cóż zrobimy z inżynierem Wajdlem?
– Cóż? Na razie pozostanie na stanowisku głównego inżyniera. To mu żadnej ujmy nie przyniesie. Przecie dyrekcja techniczna obejmie oprócz jego działu szereg innych, ale o tych szczegółach rozmówisz się już z samym Krzysztofem. Nie wątpię, że zrobisz wszystko, by mu ułatwić pracę…
– Możesz tego być pewien.
– Dziękuję ci, Wil, nigdy ani przez chwilę nie stawiałem pod znakiem zapytania dwóch twoich cech charakteru: uczciwości i szlachetności. Mam tedy26 dalszą do ciebie prośbę. Nie chciałbym cię dotknąć, ale
24
25
26