…i pieśń niech zapłacze. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу …i pieśń niech zapłacze - Eliza Orzeszkowa страница 4

…i pieśń niech zapłacze - Eliza Orzeszkowa

Скачать книгу

wieczerzy trzeba na powrót z lasu Janki i dzieci zaczekać.

      Potem usiadła na ławce obok męża i oparła na jego ramieniu swą złotą i różową głowę. Nie mówili już nic. Piękny wieczór nawiewał do oczu i ich zadumę, na usta milczenie.

      Dokoła domu, z blizka, z daleka, ze stron wszystkich las, przez zachodzące słońce pozłocony i zaróżowiony. W lesie rozlegał się szczebiot ptaków, pełen tych pieszczotliwych tonów, z jakimi po gniazdach dzieci układają się do snu nocnego. Na gospodarskiem obejściu domu, z za drzew niewidzialnem, porykiwały krowy, zabeczały owce i umilkły. Kogut po raz ostatni w dniu tym zapiał i umilkł. Kędyś w lesie ktoś przeciągle huknął, ktoś na kogoś przeciągle zawołał i echo tuż za domem huknęło, zawołało.

      – To Janka zwołuje dzieci. Już wracają… – szepnęła Krysia.

      Wązki rąbek tarczy słonecznej zniknął za lasem i w głębiach lasu, błąkać się poczęły rubinowe łuny. Dom z gankiem, pełnym kwitnących pnączów i siedzącą na nim w milczeniu parą ludzi, wydawał się obrazem sielanki, pełnej wdzięku. Zdawać się mogło, że aniołowie niewidzialni rozpinają nad nim błogosławiące skrzydła spokoju i poezyi.

      Wtem w dalekiej dali leśnej coś jęknęło, umilkło i zajęczało znowu ostro, przeciągle, raz, drugi, trzeci.

      Jerzy począł słuchać. Znał dobrze wszystkie głosy lasu, lecz tego nie rozpoznawał. W taki sposób nie odzywają się drzewa, ani ptaki, ani zwierzęta.

      – Co to? – zapytała Krysia.

      Wtedy właśnie to coś nierozpoznawanego poczęło stawać się nieustannem i coraz bliższem, jęczało żałośnie, wydawało dźwięki metaliczne, przewlekłe, to krótkie, zdawało się wyrzekać, płakać, przywoływać.

      Coś z dalekiej przestrzeni przybywało, coś drogą leśną coraz prędzej biegło ku sielance, zatopionej w ciszy, w drzewach, w kwiatach, w woniach leśnych, w słodkim spokoju.

      Jerzy podniósł głowę i rzekł:

      – To dzwonek pocztowy!

      II

      Młodzieńczym ruchem wyskoczył z bryczki pocztowej wysoki, barczysty mężczyzna i w pośpiechu płaszcz podróżny na bryczkę z ramion opuściwszy, stanął pod rozkwitłemi nasturcyami, wahający się, zmieszany. Jerzy na spotkanie gościa postąpił kilka kroków, jakby oczom własnym nie wierząc, stanął, zawołał: Czesław! i rzucił się na szyję przybyłemu, do którego jednocześnie Krysia wyciągała z powitaniem obie ręce.

      Przez minut kilka krzyżowały się na ganku zapytania i odpowiedzi krótkie, śpieszne, nic prawie nie mówiące, bo wychodzące z piersi dyszących ciężko od wzruszeń różnorodnych. Dziwnie mieszały się w tych wzruszeniach radość z bolem, z tem zmieszaniem bolesne, którego doświadczają ludzie niegdyś bardzo sobie blizcy, a oddawna nie wiedzący już wzajem o sobie nic.

      Czesław wpatrywał się w brata.

      – Zmieniłeś się trochę i… nie zmieniłeś się wcale. Na twarzy zmieniłeś się… trochę… cóż? Czas długi… ale… O Boże! żaden najdłuższy opis nie mógłby tyle powiedzieć, żeś zawsze ten sam, ten sam… jak ten wykrzyk serdeczny, którym mię powitałeś. A jednak… miałbyś prawo… miałbyś prawo…

      Jerzy, biorąc rękę jego w swoją, śpiesznie przerwał:

      – Mam prawo kochać cię i cieszyć się… że nakoniec cię zobaczyłem.

      Byli w tej chwili sami. Krystyna wbiegła do wnętrza domu.

      – Przebaczasz! – rzekł Czesław – wspaniałomyślnie i po chrześcijańsku przebaczasz tyloletnie milczenie moje i wszystkie i t. d. Przebaczenie, to, mój drogi, ziarnko pieprzu, owinięte w słodki listek dobroci… Byłeś i jesteś zawsze dobry… szło ci zawsze o to przedewszystkiem, aby być dobrym… Może i miałeś słuszność… Trudno wiedzieć, kto na tym świecie ma słuszność, a kto jej nie ma… Co do mnie, wdzięczny ci jestem za to powitanie prawdziwie braterskie i za… to przebaczenie, ale rzecz dziwna, sam temu dziwię się… radości takiej, jakiej spodziewałem się od tej chwili, nie czuję… Nie jechałem, lecz leciałem tu po tę radość… myśląc, że wniebowziętym będę, stając na progu twego domu… Tymczasem teraz czuję, zdaje mi się, że kto wie, może, może nie powinienem był tu przyjeżdżać…

      Czoło i oczy Jerzego okryła ta charakterystyczna u niego chmura, która polegała na zbiegnięciu się brwi nad opadłemi w dół powiekami. Z cicha rzekł:

      – W słowach twoich, Czesławie, jest dużo goryczy, ale to przejdzie… miejmy nadzieję, że przyjdzie, a tymczasem z przyjaźnią i błogosławieństwem bądź powitany nietylko przezemnie, ale i przez tę ziemię, do której powracasz…

      – Powracam! – powtórzył Czesław. – Nie, nie powracam. Rzadko kiedy człowiek może powrócić. Ale to prawda, przybyłem w odwiedziny nietylko do ciebie, lecz i do niej także. To prawda.

      Wstał i z brzegu ganku zaczął po otoczeniu domu się rozglądać.

      Męskiej urodzie jego czas nic nie ujął, chociaż odmienił ją nieco. Kiedy odjeżdżał, był szczupłym, wysmukłym młodzieńcem. Teraz kształty jego, nie utraciwszy nic ze swej harmonii, nabrały dojrzałości i powagi. Znajdował się w pełnym rozkwicie męskiego wieku i posiadał w pełni właściwą mu siłę, lecz świeżość młodzieńczą utracił. Zachowane bogactwo włosów sprzeczało się z czołem nieco zmiętem i wyrazem oczu niespokojnym pod zmęczonemi powiekami. Wygladało2 to na ślady pracy wytężonej i zmartwień tajemnych. W postawie, w twarzy, w ruchach, miał wiele pewności siebie, rozumu i siły, lecz pogody i spokoju w nich nie było.

      U brzegu lasu dał się słyszeć coraz wyraźniejszy gwar głosów dziecięcych i wkrótce z punktu już bardzo niedalekiego doleciał kobiecy wesoły wykrzyk:

      – Kto prędzej do domu dobiegnie? kto prędzej?

      Kędyś za drzewami rozpoczął się wyścig snać zawzięty, bo towarzyszyły mu śmiechy i wesołe krzyki dzieci, aż po kilku minutach ukazała się gromadka z gęstwin leśnych wybiegająca i zdążająca ku domowi. Biegła po gładkiem i rośnem podścielisku kawałka lasu, z którego wzbijały się rzadko rozstawione kolumny sosen. Mniemaćby można, że pomiędzy kolumnami biegły krzaki paproci i białych storczyków, tak wielkie pęki roślin tych niosło każde z biegnących dzieci, a na czele gromadki, z takimże rozkwieconym pękiem w ręku biegła dorosła kobieta w różowej sukni, która o kilka kroków od ganku zdyszanym głosem zawołała:

      – Le reine est morte, vive le roi! Przekwitła konwalia, rozkwitł storczyk! Oto… żniwo!

      Ostatnie słowa wymówiła głosem podciętym, bo spostrzegła stojącego obok Krystyny mężczyznę.

      – Janko, czy nie poznajesz?

      Poznali się nawzajem i byli tak zdumieni, że na chwilę oniemieli.

      – Pan… tu?

      Z głębokim ukłonem dotknął ustami jej ręki.

      – Góra z górą…

      Nie

Скачать книгу


<p>2</p>

Wyglądało. [przypis redakcyjny]