Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont страница 22
– Masaż, kończ pan prędzej, bo nie mam czasu.
– Panie doktorze, może i mnie potrzeba takiej gniecionej medycyny! Ja zapłacę, ja panu doktorowi zaraz dam rubla, niech pan powie. Do widzenia, ja przepraszam, już idę, już mnie nie ma – wołał, spiesznie wychodząc, bo Wysocki szedł ku niemu tak groźnie, jakby go miał zamiar wyrzucić za drzwi.
Ale zaraz wsunęła się otyła Żydówka i już od drzwi jęczała przeciągle:
– Panie konsyliarzu, ja mam zatkanie, ja mam wielkie zatkanie w piersiach.
– Zaraz! Może pan przejdzie do mamy, do saloniku, jak tylko załatwię się z chorymi, przyjdę.
– Ależ to ciekawa kolekcja.
– Bardzo ciekawa, ten co wyszedł, mordował mnie przez godzinę, a w końcu, korzystając z pańskiego wejścia, zapomniał mi zapłacić.
– No, to niewesołe, ale przypuszczam, że takie wypadki zapomnień bywają nieczęste.
– Żydzi zawsze są gotowi zapomnieć, trzeba im przypominać, co nie jest przyjemnym – mówił dosyć smutnie Wysocki, przeprowadzając go do matki.
Wysocką znał Borowiecki od czasu przyjazdu ze wsi, bo miał do niej list od Anki i przychodził kilka razy w interesie narzeczonej.
Zastał ją teraz siedzącą w fotelu pod oknem, w jaskrawej smudze światła, jakie spływało do zaciemnionego pokoju, bo pozostałe okna były przysłonięte roletami i portierami.
– Bardzo czekałam, bardzo – powiedziała wyciągając do niego długą, wykwintną rękę o cienkich stożkowych palcach.
– Spóźniłem się i pani mi daruje to opóźnienie, bo istotnie wczoraj przyjść nie mogłem. Przywieźli maszyny i musiałem być przy ich wypakowywaniu całe popołudnie.
– No, trudno, ale pan mi daruje prośbę o odwiedziny i zabieranie sobie czasu.
– Jestem na pani rozkazy.
Usiadł przy niej na niskim taborecie, ale cofnął się w cień, bo słońce zalewało żarem ten pas świetlisty i jej wysmukłą postać i kładło rudawe tony na jej czarne włosy i twarz w oliwkowym odcieniu, jeszcze bardzo piękną, i skrzyło się złotym pyłem w jej wielkich orzechowych oczach.
– Pani się nie obawia słońca – zauważył mimo woli.
– Kocham słońce i lubię się w nim pławić. Czy u Miecia dużo chorych?
– Widziałem kilka osób oczekujących w przedpokoju.
– Żydzi i robotnicy?
– Zdaje mi się.
– Niestety, on innych pacjentów nie ma i co gorsza, że mieć nie chce.
– Przekłada widocznie ilość nad jakość. Pracy więcej, ale rezultat materialny podobny.
– Nie o to mi idzie, zupełnie mi nie chodzi, czy Miecio zarabia wiele, bo w rezultacie, czy jest tak lub owak – żyjemy z resztek osobistego majątku. Idzie mi tylko o to, żeby się tak wiele nie zajmował, może nieszczęśliwym, ale straszliwie brudnym tłumem tych Żydów i rozmaitych nędzarzy, jacy się cisną do niego. Juści, że powinno się coś robić dla ulżenia cierpień i niedoli nieszczęśliwych, ale czemuż tego nie robią inni doktorzy, z odpowiedniej sfery, z mniejszą wrażliwością, przyzwyczajeni od dzieciństwa do tych łachmanów i brudów.
Wstrząsnęła się nerwowo i po jej pięknej twarzy przeleciał błysk wstrętu i obrzydzenia; podniosła koronkową chusteczkę do nosa, jakby w obronie przed jakim wstrętnym zapachem, który się jej przypomniał.
– Na to nie ma rady, tym bardziej, że pan Mieczysław kocha swoich pacjentów, to jego utopia – odpowiedział z lekką ironią.
– Na utopię zgoda. Przypuszczam nawet, że każdy wyższy umysł powinien mieć jakąś utopię, jakąś piękną chimerę, która by mu czyniła znośniejszym to dzisiejsze obrzydliwe życie – rozumiem nawet, że dla takiej chimery można poświęcić życie, ale nie rozumiem, jak można kochać chimerę chodzącą w łachmanach i brudzie!
Zamilkła na chwilę, rozsunęła seledynowy ekran jedwabny, malowany w złote ptaki i krzewy, bo słońce odbite od cynkowych dachów, rzucać poczynało zbyt jaskrawe i ostre promienie.
Siedziała jeszcze chwilę w milczeniu i pochylając głowę ku niemu, cała teraz w dziwnych refleksach zielonawego złota, jakie się przesączało przez ekran, zapytała cicho.
– Zna pan Melanię Grünspan?
Nazwisko wymówiła z subtelnym obrzydzeniem.
– Znam, ale tylko z widzenia, z towarzystw, a osobiście bardzo niewiele.
– Szkoda! – szepnęła, wstając.
Przeszła kilka razy z majestatyczną powagą pokój.
Posłuchała chwilę u drzwi gabinetu synowskiego, skąd dochodził przytłumiony gwar rozmowy.
Patrzyła chwilę na ulicę huczącą olbrzymim ruchem i zalaną upalną pożogą.
Karol z ciekawością śledził jej królewskie ruchy i choć w mroku, jaki zalegał pokój, nie mógł dobrze dojrzeć wyrazu jej twarzy, czuł, że jest wzruszoną.
– Pan wie, że ta panna Mela kocha się w Mieciu? – zapytała prosto.
– Pogłoski podobne słyszałem na mieście, ale nie zwracałem na to uwagi.
– To już o tym mówią! Ależ to kompromitujące! – dodała silniej.
– Przepraszam, wyjaśnię. Mówią na mieście, że kochają się oboje. Przewidują małżeństwo.
– Nigdy! Daję panu słowo, że dopóki ja żyję, to się nie stanie! – zawołała przyciszonym, namiętnym głosem. – Mój syn miałby się ożenić z Grünspanówną!
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу