Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont страница 22

Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont

Скачать книгу

na cały głos, to ja się trochę rozgniewałem i powiadam głośno: „Panie doktorze, tak nie można, ja zawołam policji, to jest porządna dziewczyna!” To un mnie kazał bardzo grzecznie wyjść za drzwi, co ja przeszkadzam tej gniecionej medycynie. Zaczekałem na schodach, a jak Rojze wyszła, to była czerwona jak barchan i mówiła, co ma wielką przyjemnoszcz w kościach. Przez miesiąc to una była zdrowa jak gęś, jej tak dobrze robiła ta gnieciona medycyna, jak się to nazywa, ja nie wiem.

      – Masaż, kończ pan prędzej, bo nie mam czasu.

      – Panie doktorze, może i mnie potrzeba takiej gniecionej medycyny! Ja zapłacę, ja panu doktorowi zaraz dam rubla, niech pan powie. Do widzenia, ja przepraszam, już idę, już mnie nie ma – wołał, spiesznie wychodząc, bo Wysocki szedł ku niemu tak groźnie, jakby go miał zamiar wyrzucić za drzwi.

      Ale zaraz wsunęła się otyła Żydówka i już od drzwi jęczała przeciągle:

      – Panie konsyliarzu, ja mam zatkanie, ja mam wielkie zatkanie w piersiach.

      – Zaraz! Może pan przejdzie do mamy, do saloniku, jak tylko załatwię się z chorymi, przyjdę.

      – Ależ to ciekawa kolekcja.

      – Bardzo ciekawa, ten co wyszedł, mordował mnie przez godzinę, a w końcu, korzystając z pańskiego wejścia, zapomniał mi zapłacić.

      – No, to niewesołe, ale przypuszczam, że takie wypadki zapomnień bywają nieczęste.

      – Żydzi zawsze są gotowi zapomnieć, trzeba im przypominać, co nie jest przyjemnym – mówił dosyć smutnie Wysocki, przeprowadzając go do matki.

      Wysocką znał Borowiecki od czasu przyjazdu ze wsi, bo miał do niej list od Anki i przychodził kilka razy w interesie narzeczonej.

      Zastał ją teraz siedzącą w fotelu pod oknem, w jaskrawej smudze światła, jakie spływało do zaciemnionego pokoju, bo pozostałe okna były przysłonięte roletami i portierami.

      – Bardzo czekałam, bardzo – powiedziała wyciągając do niego długą, wykwintną rękę o cienkich stożkowych palcach.

      – Spóźniłem się i pani mi daruje to opóźnienie, bo istotnie wczoraj przyjść nie mogłem. Przywieźli maszyny i musiałem być przy ich wypakowywaniu całe popołudnie.

      – No, trudno, ale pan mi daruje prośbę o odwiedziny i zabieranie sobie czasu.

      – Jestem na pani rozkazy.

      Usiadł przy niej na niskim taborecie, ale cofnął się w cień, bo słońce zalewało żarem ten pas świetlisty i jej wysmukłą postać i kładło rudawe tony na jej czarne włosy i twarz w oliwkowym odcieniu, jeszcze bardzo piękną, i skrzyło się złotym pyłem w jej wielkich orzechowych oczach.

      – Pani się nie obawia słońca – zauważył mimo woli.

      – Kocham słońce i lubię się w nim pławić. Czy u Miecia dużo chorych?

      – Widziałem kilka osób oczekujących w przedpokoju.

      – Żydzi i robotnicy?

      – Zdaje mi się.

      – Niestety, on innych pacjentów nie ma i co gorsza, że mieć nie chce.

      – Przekłada widocznie ilość nad jakość. Pracy więcej, ale rezultat materialny podobny.

      – Nie o to mi idzie, zupełnie mi nie chodzi, czy Miecio zarabia wiele, bo w rezultacie, czy jest tak lub owak – żyjemy z resztek osobistego majątku. Idzie mi tylko o to, żeby się tak wiele nie zajmował, może nieszczęśliwym, ale straszliwie brudnym tłumem tych Żydów i rozmaitych nędzarzy, jacy się cisną do niego. Juści, że powinno się coś robić dla ulżenia cierpień i niedoli nieszczęśliwych, ale czemuż tego nie robią inni doktorzy, z odpowiedniej sfery, z mniejszą wrażliwością, przyzwyczajeni od dzieciństwa do tych łachmanów i brudów.

      Wstrząsnęła się nerwowo i po jej pięknej twarzy przeleciał błysk wstrętu i obrzydzenia; podniosła koronkową chusteczkę do nosa, jakby w obronie przed jakim wstrętnym zapachem, który się jej przypomniał.

      – Na to nie ma rady, tym bardziej, że pan Mieczysław kocha swoich pacjentów, to jego utopia – odpowiedział z lekką ironią.

      – Na utopię zgoda. Przypuszczam nawet, że każdy wyższy umysł powinien mieć jakąś utopię, jakąś piękną chimerę, która by mu czyniła znośniejszym to dzisiejsze obrzydliwe życie – rozumiem nawet, że dla takiej chimery można poświęcić życie, ale nie rozumiem, jak można kochać chimerę chodzącą w łachmanach i brudzie!

      Zamilkła na chwilę, rozsunęła seledynowy ekran jedwabny, malowany w złote ptaki i krzewy, bo słońce odbite od cynkowych dachów, rzucać poczynało zbyt jaskrawe i ostre promienie.

      Siedziała jeszcze chwilę w milczeniu i pochylając głowę ku niemu, cała teraz w dziwnych refleksach zielonawego złota, jakie się przesączało przez ekran, zapytała cicho.

      – Zna pan Melanię Grünspan?

      Nazwisko wymówiła z subtelnym obrzydzeniem.

      – Znam, ale tylko z widzenia, z towarzystw, a osobiście bardzo niewiele.

      – Szkoda! – szepnęła, wstając.

      Przeszła kilka razy z majestatyczną powagą pokój.

      Posłuchała chwilę u drzwi gabinetu synowskiego, skąd dochodził przytłumiony gwar rozmowy.

      Patrzyła chwilę na ulicę huczącą olbrzymim ruchem i zalaną upalną pożogą.

      Karol z ciekawością śledził jej królewskie ruchy i choć w mroku, jaki zalegał pokój, nie mógł dobrze dojrzeć wyrazu jej twarzy, czuł, że jest wzruszoną.

      – Pan wie, że ta panna Mela kocha się w Mieciu? – zapytała prosto.

      – Pogłoski podobne słyszałem na mieście, ale nie zwracałem na to uwagi.

      – To już o tym mówią! Ależ to kompromitujące! – dodała silniej.

      – Przepraszam, wyjaśnię. Mówią na mieście, że kochają się oboje. Przewidują małżeństwo.

      – Nigdy! Daję panu słowo, że dopóki ja żyję, to się nie stanie! – zawołała przyciszonym, namiętnym głosem. – Mój syn miałby się ożenić z Grünspanówną!

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу

Скачать книгу