Kobieta bez skazy. Gabriela Zapolska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska страница 8

Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska

Скачать книгу

Napoleona, dlaczegóż nie można za czasów prezydenta Neumana? Wyszłam tedy na ulicę, niosąc przed sobą z niedbałym wdziękiem to, co Salomon nazywał:

      Sarneczki dwie bliźnie.

      W liliowym co pasą się lesie…

      Akcentowałam jeszcze ich piękność, rzucając oświetlenie purpurowej parasolki, przez którą królewsko przelewało się słońce. Lecz cóż!… Miasto wymarłe, puste, słomianych wdowców garstka po biurach.

      Słowem – rozpacz.

      Należało jednak komuś zaprezentować pieśń nad pieśniami za tiulową zasłoną i za to chyba mnie ganić nie będziesz. Prawda? To jest pragnienie zupełnie w mojem położeniu słuszne. Pomyślałam: zajść do Namiestnictwa, odszukać Alego, udać jakąś ważną sprawę, narobić rumoru między nadętemi, a bardzo szczudłowatemi ekscellencjami, ale dałam spokój. Nienawidzę biurokracji, nawet jako przedmiotu chwilowej rozrywki. Pozostał mi więc adwokacina.

      Z szumem (bo ja nie pozbędę się nigdy denerwującego szumu jedwabnych dessous), wtargnęłam do kancelarji. Pił właśnie wodę sodową i przykładał sobie do skroni chustkę, zmoczoną w tejże wodzie. Na biurku przybyły dwie fotografie żony, jedna szkaradniejsza od drugiej. Szczególna była jedna z niech, profilem ujawniająca nadzwyczajny, kaczy nos tej damy. Natychmiast narzuciłam się na nią z żarłocznością wampira. Zaczęłam podkreślać piękność „drobnego, klasycznego noska”. Czyniłam to z najniewinniejszą minką. On potakiwał, lecz widziałam, że wrzał cały chęcią wydarcia mi nosatej fotografji z ręki. Rzuciłam słowa uwielbienia i jakby żalu z powodu tej wielkiej miłości, jaką widzę w nim dla niej, a w niej prawdopodobnie dla niego. I przytoczyłam z djabelskim uśmiechem (tak na lewo, wiesz) djabelski artykuł z kodeksu miłosnego z XII-go wieku:

      „Małżeństwo nie jest wymówką dostateczną przeciw miłości”.

      Skłonił się w milczeniu i zerknął w stronę domowego telefonu, jakby lękał się, by stamtąd ktoś nie posłyszał tej, napozór niewinnej, ale troszkę podejrzanej rozmowy.

      Bo – niezaprzeczenie – c'est le ton i t. d., a właśnie ja usiłowałam zastosować ten ton do… pieśni nad pieśniami, które w gorącu przybierały pod czarnym tiulem śliczną barwę różową, jakby ktoś przed mleczną kulą zaświecił nocną veilleuse'ę.

      I nagle stała się rzecz niespodziewana.

      Oto adwokacina zdobył się na jakiś krok, zbyt szybki, według mnie. Z całą atencją oznajmił mi, iż ma zamiar być u mnie w tych dniach ze „swoją małżonką”…

      Schwyciłam sposobność w lot za włosy. Upiekłam przy jednym ogniu dwie kuropatwy. – Pierwsza – to niechęć do nudnej i bezpożytecznej znajomości. Błyskawicą przebiegłam korzyści z zawiązania stosunku z tym domem. Młode małżeństwo nie przyjmuje nikogo z mężczyzn solidnych i wogóle żadnych. Po cóż mi więc tracić czas i nerwy?

      Dalej – druga kuropatwa – rzucenie wielkiego niepokoju pod doskonałym pretekstem w serce adwokaciny.

      Gdy więc posłyszałam pełen szacunku anons wizyty, drgnęłam cała i przygryzłam usta.

      Przez chwilę nic nie odpowiadałam, tylko „wbiłam” po swojemu oczy w syfon z wodą sodową i siedziałam tak, jakby martwa. Wreszcie odpowiedziałam cicho:

      – Nie… nie…

      Adwokacina zadziwił się tą całą aferą.

      – Co – nie?…

      – To… co pan mówił przed chwilą.

      Lecz on tak „zdębiał”, że już zapomniał.

      – Co ja mówiłem?

      – Ta… wizyta…

      – Nasza?

      – Tak.

      – Moja i Stasi – to jest… żony.

      – Tak – właśnie.

      – Dlaczego?

      – Bo…

      Wzrok jeszcze więcej w syfon wbity.

      Ręce kurczowo zaciskają ramiona fotelu.

      – Bo… żony pana…

      Mówię bezbarwnie, matowo – umyślnie, aby wywoływać zapytania.

      – Bo – mej żony? Nie rozumiem!

      – A!…

      – Więc?

      – Pan dużo rzeczy nie rozumie i nie rozumiał…

      Adwokacina zaczyna rozumieć, choć tępo.

      – Na Boga… co pani… co…

      Kręci medalion u łańcuszka od zegarka, w którym to medalionie tkwi pewnie trzydziesta pierwsza fotografia „żony”…

      – Jaśniej tłumaczyć się nie będę.

      – !…

      – Nie nalegaj pan…

      (Nie nalega wcale. Zapada w jakieś ogłupienie).

      – Nie nalegaj pan! Zbyt wiele powiedziałam… Nie powinnam była… Ale czasem są takie chwile, że i duma opuszcza i sił brak…

      (Ogłupienie przechodzi we wzruszenie. Widzę to, bo wąsiki migają, a oczka maleją. Ja bawię się cudownie).

      Wreszcie „on” hazarduje.

      – Błagam panią, niech się pani uspokoi.

      (Jestem tak rozbawiona, że zapomniałam zupełnie, że powinnam być wzruszona w wysokim stopniu, biedactwo jednak widzi moje wzburzenie przez falę własnego zaniepokojenia).

      Wzruszam się tedy.

      – To nic… to nic… to przejdzie. Niech pan nie zważa… Tylko widzi pan – ta myśl, że pan zaraz chce mnie wprowadzić w towarzystwo żony swojej – kobiety, która… bezwiednie… zrobiła mi… tyle złego…

      To już cios może zbyt silny – lękam się o to, więc porywam się, chwytam parasolkę, żałuję w myśli, że w pokoju nie mogę puścić na siebie czerwonego oświetlenia, i bez podania ręki kieruję się ku wyjściu.

      On drepcze za mną.

      – Pani! Pani Reno?… proszę… ja nie wiedziałem.

      Namyślam się, czy nie mam gdzie w zapasie jakiego efektownego słowa na „wyjście”, ale jakoś pusto mi pod czaszką z powodu upału. Więc tylko czynię doskonały gest ręką i nie odwracając się, ginę za drzwiami wyjściowemi, jakby cień!…

      A tam w kancelarji, przepojonej zapachem mojej „kombinacji” i mnie samej, przed syfonem wody sodowej siedzi adwokacina zdenerwowany,

Скачать книгу