Na jasnym brzegu. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Na jasnym brzegu - Генрик Сенкевич страница 2

Na jasnym brzegu - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

przejść się trochę – rzekł. – Powóz pójdzie za nami, a oprócz tego będziemy mogli mówić swobodniej.

      – Dobrze – odrzekła zrezygnowanym głosem pani Elzen.

      Swirski trącił laską woźnicę, powóz stanął i wysiedli. Romulus i Remus, pobiegłszy zaraz naprzód, zatrzymali się dopiero o kilkadziesiąt kroków na przedzie, aby spoglądać z góry na domy w Eze i staczać kamienie ku rosnącym w dole oliwkom. Swirski i pani Elzenowa zostali sami, lecz widocznie ciężyła nad niem i tego dnia jakaś fatalność, zanim bowiem mogli skorzystać z chwili, ujrzeli, jak przy Romulusie i Remusie zatrzymał się nadjeżdżający od strony Monaco jeździec, za którym widać było ubranego po angielsku grooma.

      – To de Sinten – rzekła z niecierpliwością pani Elzenowa.

      – Tak, poznaję go.

      Jakoż po chwili spostrzegli przed sobą końską głowę, a nad nią końską twarz młodego de Sintena. Ów zawahał się, czy nie skłonić się i nie przejechać, ale pomyślawszy widocznie, że gdyby chcieli być sami, to nie braliby z sobą chłopców, zeskoczył z konia i skinąwszy na grooma, począł się witać.

      – Dzień dobry – odpowiedziała nieco sucho pani Elzen – czy to pańska godzina?

      – Tak. Zrana strzelam z Wilkisbeyem do gołębi, więc nie mogę jeździć, by sobie nie rozbijać pulsów. Mam już siedm gołębi więcej od niego. Czy państwo wiedzą, że Formidable dziś przyjeżdża do Ville Franche i że pojutrze admirał daje bal na pokładzie?

      – Widzieliśmy jak wjeżdżał.

      – Ja właśnie jechałem do Ville Franche, żeby się zobaczyć z jednym z moich znajomych oficerów, ale to już zapóźno. Jeśli pani pozwoli, to wrócę razem do Monte Carlo.

      Pani Elzen skinęła głową i poszli razem. Sinten, będąc z zawodu koniarzem, począł zaraz mówić o swoim »hunterze«, na którym przyjechał.

      – Kupiłem go od Waxdorfa – mówił. Waxdorf zgrał się w trente et quarante i potrzebował pieniędzy. Trzymał na inverse i trafił na seryę z sześciu, ale potem karta się zmieniła. (Tu zwrócił się do konia). Czysta irlandzka krew i szyję daję, że lepszego huntera niema na całej Korniszy, tylko do wsiadania trudny.

      – Narowny? – spytał Swirski.

      – Gdy się raz na nim siedzi – jak dziecko. Do mnie się już przyzwyczaił, ale panbyś naprzykład na niego nie siadł.

      Na to Swirski, który w rzeczach sportu był próżny aż do dzieciństwa, odrzekł zaraz:

      – A to jakim sposobem?

      – Nie próbuj pan, a przynajmniej nie tu, nad przepaścią – zawołała pani Elzen.

      Ale Swirski trzymał już rękę na karku końskim i w mgnieniu oka później siedział na siodle, bez najmniejszego oporu ze strony konia, który może nie był wcale narowny, a może też rozumiał, że na zrębie skalistym, nad przepaścią, lepiej jest nie pozwalać sobie na wybryki.

      Jeździec i koń zniknęli następnie w krótkim galopie na zakręcie drogi.

      – On nieźle siedzi – rzekł de Sinten – ale podbije mi szkapę. Tu właściwie niema nigdzie dróg do końskiej jazdy.

      – Pański koń okazał się zupełnie spokojny – rzekła pani Elzenowa.

      – Z czego bardzo się cieszę, bo tu o wypadek łatwo – i trochę się bałem.

      Na twarzy jego odbiło się jednak pewne zakłopotanie, najprzód dlatego, że to, co opowiadał o oporności konia przy wsiadaniu, wyglądało jak kłamstwo, a powtóre dlatego, że między nim a Swirskim była ukryta niechęć. De Sinten nie miał wprawdzie nigdy poważnych zamiarów względem pani Elzen, ale wolałby był, żeby mu nikt nie przeszkadzał i w takich, jakie miał. Prócz tego przed kilku tygodniami przemówili się ze Swirskim dość żywo. Sinten, który był arystokratą nieprzejednanym, oświadczył był raz na obiedzie u pani Elzen, że według niego człowiek zaczyna się od barona. Na to Swirski, w chwili złego humoru zapytał: „w którą stronę?” Młody człowiek wziął tę odpowiedź tak do serca, że począł naradzać się z panem Wiadrowskim i radcą Kładzkim, jak ma postąpić – i wówczas z prawdziwem zdumieniem dowiedział się od nich, że Swirski ma mitrę w herbie. Wiadomość o niezwykłej sile fizycznej Swirskiego i biegłości jego w strzelaniu, wpłynęła również uspakajająco na nerwy barona, dość, że przemówienie się nie miało następstw, zostawiło tylko pewną niechęć w obydwóch sercach. Zresztą, od czasu, gdy pani Elzen zdawała się przechylać stanowczo na stronę Swirskiego, niechęć owa stała się zupełnie platoniczną.

      Malarz odczuwał ją jednak silniej. Nikt wprawdzie nie przypuszczał, by sprawa mogła skończyć się małżeństwem, ale między znajomymi poczęto już mówić o jego sentymencie dla pani Elzenowej, on zaś podejrzywał, że Sinten i jego kompania podrwiwają z niego. Ci wprawdzie nie zdradzili się z tem nigdy najmniejszem słowem, w Swirskim jednak tkwiło przekonanie, że tak jest i bolało go to, głównie ze względu na panią Elzenową.

      Rad też był teraz, że dzięki pokojowemu usposobieniu konia, Sinten wyszedł na człowieka, który bez powodu nawet opowiada rzeczy nieprawdziwe, więc wróciwszy, rzekł:

      – Dobry koń i właśnie dlatego dobry, że spokojny jak owca.

      Poczem zsiadł i szli razem dalej, we troje, a nawet w pięcioro, bo Romulus i Remus trzymali się teraz blizko. Pani Elzen, na złość Sintenowi, a może w chęci pozbycia się go, poczęła mówić o obrazach i wogóle o sztuce, o której młody sportsmen nie miał najmniejszego pojęcia. Ale on począł trzęść plotki z domu gry, przyczem winszował młodej pani wczorajszej weny, czego słuchała z przymusem, wstydząc się przed Swirskim, że brała udział w grze. Zakłopotanie jej powiększyło się jeszcze, gdy Romulus rzekł:

      – Maman, a nam mówiłaś, że nigdy nie grywasz. Daj nam za to po ludwiku, dobrze?

      Ona zaś odrzekła, jakby nie mówiąc do nikogo z osobna:

      – Szukałam radcy Kładzkiego, by go zaprosić na dziś na obiad, poczem bawiliśmy się trochę.

      – Daj nam po ludwiku! – powtórzył Romulus.

      – Albo kup nam małą ruletkę – dodał Remus.

      – Nie nudźcie mnie i siadajmy do powozu.

      Do widzenia, panie Sinten.

      – O siódmej?

      – O siódmej.

      Poczem rozstali się i po chwili Swirski znalazł się znów koło pięknej wdowy, lecz tym razem zajęli przednie siedzenie, chcąc patrzeć na zachodzące słońce.

      – Mówią, że Monte Carlo lepiej nawet osłonięte, niż Mentona – rzekła wdowa – ale, ach! jak ono mnie czasem męczy! Ten ciągły gwar, ten ruch, te znajomości, które trzeba robić, chcąc nie chcąc. Czasem mam ochotę uciec stamtąd i resztę zimy spędzić gdzieś w jakim cichym kącie, gdziebym mogła widywać tylko tych ludzi, których chcę widywać. Która z miejscowości najlepiej się panu podoba?

      – Lubię

Скачать книгу