Brühl, tom drugi. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Brühl, tom drugi - Józef Ignacy Kraszewski страница 4
Franiu – dodał cicho – nie wiém, co się stanie zemną; ty jedna może nie zapomnisz o mnie, i ty się pomścisz za Watzdorfa. Będziesz żoną tego człowieka: bądź jego katem…
Musieli zamilknąć dla wrzawy, Watzdorf spojrzał w jéj oczy, które strzeliły ku niemu ogniem.
– Jeżeli jutro nie pokażę się na dworze, zemsta mnie dosięgła – rzekł – mam przeczucia, których się pozbyć nie umiem.
– Ale zkądże podejrzenia? zkąd domysły?
– Przed godziną wróciwszy do domu, znalazłem wszystko przewrócone; sługa znikł, a z nim to, co mnie mogło najciężéj obwinić.
Bądź zdrowa! – dodał głosem wzruszonym. – Ty będziesz żyć, ja zagasnę gdzieś między czterema murami, wśród głuchego milczenia. Franiu, zaklinam cię, upuść chustkę, zgub rękawiczkę; położę ją na sercu: ukoi mój ból twojém wspomnieniem.
Wzruszona Kolowrathówna zręcznie upuściła z rąk chustkę, Watzdorf się schylił i niepostrzeżenie wcisnął ją za suknię, na piersi.
– Dziękuję ci – odezwał się – jeszcze chwila, zgasną dla mnie oczy twoje i innym będą świéciły. Franiu, bądź zdrowa! adio na wieki!…
Temi wyrazami dokończył, widząc zbliżającą się matkę, która prawie gwałtem już, korzystając z zamętu i gwaru, odciągnęła córkę. Watzdorf ustąpił nieco w tył. O kilkanaście kroków tylko od niego, gdy królewicza zabawiał O. Guarini i żona, spotkali się na stronie Brühl z Sułkowskim.
– Słowo, – rzekł pierwszy poruszonym głosem – nie omyliły mnie moje domysły.
– Jakie? co? – spytał hrabia dosyć obojętnie.
– Zrobiono rewizyą u Watzdorfa, przetrzęsiono papiery; pełno paszkwilów – mniejsza o to: pięćdziesiąt sztuk medalów i list fabrykanta, który mu się tłumaczy, iż rysunek przysłany jak mógł najlepiéj wykonał.
Dowód tak zabijający, iż więcéj na zgubienie człowieka nie potrzeba…
Słysząc to Sułkowski, pobladł.
Brühl wsunął mu w rękę papiér.
– Weźcie to, proszę; ja sam przez się nic czynić nie chcę – uczyńcie co się wam podoba; lecz jeśli Watzdorfa nie wsadzicie do Koenigsteinu… Któż wié, czy tam jeden z nas późniéj nie zajmie miejsca dlań przeznaczonego. Zuchwalstwo i bezwstyd wiele mogą… Czyń hrabio co chcesz, ja ręce umywam, osobistéj krzywdybym nie poszukiwał… Królewicz jest dotknięty… To zbrodnia obrażonego majestatu, a za tę karzą śmiercią…
To mówiąc Brühl, szybko się usunął; twarz jego przybrała zwykły uśmiech. O kilka kroków zobaczył hr. Moszyńską i zwolna zwrócił się do niéj, witając ją z poszanowaniem i ceremonialną uniżonością, na co piękna Fryderyka dumném i zimném skinieniem głowy odpowiedziała.
Frania Kolowrathówna szła jakby ciągniona przez matkę, pół martwa, dumna, milcząca, ale bez łzy w oku. Kilka razy obejrzała się, gdzie stał Watzdorf, który się zdawał téż ani słyszéć co się dokoła niego działo.
Wśród tego zamyślenia gorzkiego zjawił się przed oczyma Kolowrathównéj hrabia Brühl z nizkim ukłonem i wdzięcznym uśmiechem. Dumnemu dziewczęciu oczy zajaśniały, wyprostowała się, i z góry, z pewnym rodzajem wzgardy zmierzyła wzrokiem ministra.
– Nieprawdaż – odezwał się słodko – że zabawa była nadzwyczaj dowcipna i piękna?
– A panowie strzelaliście do podziwienia trafnie – odparła Frania – i nie wątpię, że równiebyście i do ludzi potrafili…
Brühl spojrzał bystro.
– Niewiele w tém mam wprawy – rzekł zimno – ale gdyby w obronie Najjaśniejszego Pana przyszło wziąć jakąkolwiek broń w ręce, nie wątpię, że celniebym strzelał i śmiało.
Pani się także bawiłaś, jak uważałem, doskonale, rozmową z szambelanem Watzdorfem – dodał spoglądając na nią.
– W istocie – odezwała się Kolowrathówna – Watzdorf jest niezmiernie dowcipny: strzelał słowami jak panowie kulami.
– Niebezpieczna to broń, kto się z nią dobrze obchodzić nie umie – rzekł Brühl – można nieostrożnie zabić się samemu…
Stara Ochmistrzyni przerwała tę niemiłą rozmowę, wejrzenie Frani ją zamknęło. Chciała zrazu przemówić do Brühla, duma jéj nie dozwoliła; nie była téż pewną, czy Watzdorf nie przesadził niebezpieczeństwa i nie tłumaczył fałszywie kradzieży popełnionéj w domu.
Królewiczówna nieco wcześniéj wyjechała z damami, Fryderyk w poufałém gronku pozostał. Oddawna już Sułkowski usiłował się zbliżyć do niego. Część drogi chciał królewicz przebyć pieszo, skorzystał z tego ulubieniec i zajął miejsce przy nim.
Inni szli opodal nieco.
Brühl uparcie towarzyszył Ochmistrzyni.
Gdy pozostali sam na sam z królewiczem, który był w bardzo wesołém usposobieniu, Sułkowski nie chciał czekać dłużéj ze sprawą Watzdorfa. Ciężyła mu ona, rad się był jéj pozbyć co rychléj, a być może, iż lękał się ucieczki szambelana, gdyby postrzegł się zdradzonym.
– Po takiéj miłéj zabawie – odezwał się Sułkowski – co to za niemiły obowiązek, być zmuszonym zasmucić W. Królewiczowską Mość.
Posłyszawszy to Fryderyk, posępną zrobił minę i spojrzał z ukosa na ministra, jak gdyby mu się chciał wypraszać, ale ten po małym przestanku mówił daléj:
– Rzecz jest nie cierpiąca zwłoki, wystawieni jesteśmy ja i Brühl, a nawet pan nasz najmiłościwszy na pośmiewisko Europy; nie mówiłem o tém wprzódy, chcąc oszczędzić przykrego wrażenia, jakie niewdzięczność obudza… W Holandyi wybito medal szyderski… ohydny.
Fryderyk przestraszony, zżymnął się, stanął; twarz mu zbladła jak ojcu, gdy w gniéw ów straszny wpadał i od pamięci odchodził.
– Nie chciałem wspominać o tém, dopóki nie odkryliśmy sprawcy – kończył Sułkowski. Ja i Brühl przebaczylibyśmy obrazę naszą, ale obrazy majestatu jako ministrowie nie możemy puścić bezkarnie.
– Ale któż? kto? – zapytał Fryderyk.
– Człowiek okryty łaskami waszemi, którego cała rodzina winna wszystko Najjaśniejszego Pana ojcu i jemu. Niewdzięczność i zuchwalstwo bezprzykładne…
– Kto? kto? – nalegał królewicz.
– Szambelan Watzdorf…
Królewicz powiódł oczyma osłupiałemi dokoła.
– Macie dowód?
– Przy sobie: w ręku trzymam list znaleziony u niego i medale…
– Widziéć