Brühl, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Brühl, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski страница 2
Kłaniali mu się wszyscy po drodze, i witali go uprzejmie, był to bowiem od lat dziecinnych towarzysz i przyjaciel królewicza, najulubieńszy jego łowów wspólnik, małych tajemnic powiernik, hrabia Aleksander Sułkowski (syn nie majętnego téż polskiego szlachcica), który paziem był wzięty niegdyś na dwór Fryderyka, a teraz domem i łowami zarządzał. Już to samo znaczyło wiele, że mu królewicz powierzył co miał najmilszego w świecie, bo polowanie dlań stanowiło nie zabawę i rozrywkę, ale całe zajęcie i najważniejszą pracę. Sułkowskiego szanowano i obawiano się razem, bo choć August II wyglądał przy swém zdrowiu i sile na nieśmiertelnego, prędzéj lub późniéj bóstwo to musiało skończyć jak najprostszy śmiertelnik. Z nowém słońcem wschodzącém i ta gwiazda na horyzont saski wnijść musiała i przyświecać jéj swym blaskiem.
Na widok zbliżającego się Sułkowskiego, skromny paź królewski ustąpił z drogi, przybrał postać baranka, zgiął się nieco, uśmiechnął wdzięcznie i zdawał taką okazywać radość, jakby mu najpiękniejsza z bogiń dworu Augusta się ukazała. Sułkowski przyjął ten uśmiech i nieme, pełne poszanowania powitanie, z powagą ale z łaskawością razem. Z dala ręką wyjętą z za kamizeli potrząsł i nieco głowę uchylił, zwolnił kroku, zbliżył się i odwracając do Brühla, rzekł wesoło:
– Jak się masz Henryku! cóż tak samotnie rozmyślasz? Szczęśliwy, możesz odpoczywać, a ja tu za wszystko odpowiedzialny i nie wiem od czego począć, żeby o niczém nie zapomnieć.
– Gdybyś hrabia kazał mi sobie pomódz?
– A! nie, dziękuję ci; trzeba obowiązki swe spełnić! Dla takiego gościa jak nasz pan miłościwy, wszelki trud miły.
Westchnął zlekka. Cóż? polowanie się udało; ja, jak wiész, nie mogłem być na niém, łowczego wysłałem z ekwipażami, w zamku tyle było przygotowań…
– Tak! polowanie się wybornie udało, N. Pan był w humorze, w jakim go oddawna nie widziano.
Sułkowski do ucha Brühlowi się pochylił: – Któż tam teraz w alkowie panuje? hę?
– Doprawdy, nie wiem: mamy pono bezkrólewie?
– A! a! to nie może być! – zaśmiał się Sułkowski – Dieskau? nie…
– A! nie, to są dawno pogrzebione rzeczy… ja, nie wiem.
– Jakżebyś ty, paź królewski, nie wiedział?
Brühl spojrzał nań z uśmiechem.
– Kiedy wszyscy wiedzą, paziowie wiedziéć niepowinni… Myśmy jak tureccy muets2, głusi i niemi.
– A! rozumiem – odparł Sułkowski – ale, między nami.
Brühl zbliżył się do ucha hrabiego i rzucił w nie słówko dyskretne, ciche, jak szelest listka spadającego z drzewa jesienią.
– Intermezzo!3 – rzekł Sułkowski.
Zdaje się że teraz po tylu wielkich dramatach, z których każdy tyle naszego drogiego pana kosztował boleści, pieniędzy i troski, już na intermezzach poprzestaniemy.
Sułkowskiemu pod namioty do których zdawał się kierować, widać już nie było pilno, ani na zamek z powrotem. Wziąwszy Brühla pod rękę, co pazia uszczęśliwiło widocznie, zamyślony, począł z nim przechadzkę.
– Mam chwilę wytchnienia – odezwał się – miło mi jéj użyć w waszém towarzystwie, chociaż my oba jesteśmy pomęczeni tak, że i rozmowa być może trudem.
– O! ja nic a nic! – odparł Brühl – a wierz mi hrabio, dla was chodziłbym noc całą i nie czułbym się znużonym. Od pierwszéj chwili gdym miał szczęście zbliżyć się do was, uczułem razem najwyższy szacunek, i jeśli mi się godzi to powiedziéć, najżywszą, najgłębszą przyjaźń. Przyznać się mam? ale prawdziwie żem się po téj dróżynie wybrał przechadzać z jakiémś przeczuciem, z nadzieją, że was choć z dala zobaczę i pozdrowię, a tu mię spotyka szczęście takie.
Sułkowski spojrzał na uradowaną, rozjaśnioną twarz i ścisnął podaną rękę.
– Wierzcież mi – odezwał się – iż nie trafiliście na niewdzięcznika: na dworze przyjaźń taka bezinteresowna jest rzadka, a wziąwszy się za ręce we dwóch, daleko zajść można.
Oczy ich się spotkały, Brühl skinął głową.
– Wy jesteście przy królu i w łaskach.
– O! o! – odparł Brühl – nie pochlebiam sobie.
– Ja wam zaręczam! słyszałem to z ust własnych Najjaśniejszego Pana, chwalił waszą usłużność i rozum. Wy jesteście w łaskach lub na drodze do nich… to od was zależy.
Brühl nader skromnie złożył ręce.
– Nie pochlebiam sobie.
– Ja wam mówię – powtórzył Sułkowski – ja mam serce Fryderyka, mogę się pochwalić tém, że mnie przyjacielem nazywa. Sądzę że nie obszedłby się bezemnie.
– Wy, to co innego – przerwał Brühl żywo – mieliście to szczęście towarzyszyć od najmłodszych lat królewiczowi, mieliście czas pozyskać jego serce, a któżby się nie przywiązał do was, zbliżywszy!! Co do mnie, obcy tu niemal jestem.
Winienem łasce księżnéj że mnie przy boku J. K. Mości umieściła; staram się wdzięczność moją okazać, ale na ślizkiéj posadzce dworu jakże to utrzymać się trudno. Im więcéj gorliwości dla pana okażę, którego czczę i kocham, tém na większą zazdrość zarabiam. Każdy uśmiech pański opłaca się wejrzeniem jadu pełném. Gdy człowiek mógłby być najszczęśliwszym, musi drżéć.
Sułkowski słuchał roztargniony.
– Tak! to prawda – rzekł cicho – lecz wy macie wiele za sobą i obawiać się nie macie powodu. Uważałem na was, metodę przyjęliście przedziwną: jesteście skromni i macie cierpliwość. Na dworze dosyć jest ustać w miejscu, to się posunie mimowoli, a kto się nazbyt rzuca, ten najłatwiéj pada.
– A! czerpię najdroższe rady z ust waszych! – wykrzyknął Brühl – co za szczęście miéć takiego przewodnika.
Sułkowski zdawał się za dobrą monetę brać ten wykrzyknik przyjaciela i z niedostrzeżoną dumą uśmiechnął się: pochlebiało mu uznanie tego, o czém był w głębi duszy najmocniéj przekonanym.
– Nie lękaj się Brühl – dodał – idź śmiało, a rachuj na mnie.
Wyrazy te zdał się w najżywsze zachwycenie wprawiać młodego Henryka, złożył ręce
2
3