Macocha, tom trzeci. Józef Ignacy Kraszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Macocha, tom trzeci - Józef Ignacy Kraszewski страница 4

Macocha, tom trzeci - Józef Ignacy Kraszewski

Скачать книгу

już przebudzona i jako tako przyodziana, w chwili, gdy się pan Żółtuchowski ukazał w progu, rzuciła się ku niemu z płaczem, padając przed nim na kolana, załamując ręce i wywracając piękne oczy czarne.

      – Panie komissarzu!… wołała – błagam cię, nie mieszaj sprawy mojej, nieszczęśliwej, uwiedzionej, nieświadomej niczego kobiety z tymi ludźmi, którzy się tu jakichś ohydnych praktyk dopuszczali. Ja o niczem nie wiem… mnie ten starzec wciągnął w swe sieci… zrujnował… ja z heretykiem tym nic nie chcę mieć wspólnego… Żądam tylko słusznego udziału w majątku… który mi się należy…

      – Niech się jejmość dobrodziejka uspokoi, rzekł Żółtuchowski, który był człek wystały i poważny: nic tu się strasznego stać nie może…

      – Ja tylko sekwestr kładę w imię moich praw do gotowizny zawołała pani Dobkowa.

      – Z żadnąśmy się jeszcze tu nie spotkali, rzekł komisarz…

      – A na dole skarbiec?…

      – Kufry są, mościa dobrodziejko, ale puste…

      – Puste? puste? łamiąc ręce krzyknęła jejmość; ale to nie może być!

      Później się to wszystko wyklaruje! rzekł komisarz… A że jejmość o nic obwinioną nie jesteś i pewnie żadnych dowodów winy tu nie ukrywasz… zatem i mieszkania jej obsigillowywać niebędziemy mieli potrzeby…

      Na tem się odwiedziny skończyły. W parlatorjum po szafach zabrano i opieczętowano znaczną ilość ksiąg arjańskich, całą bibliotekę Fratrum Polonorum i wielu pisarzy XVI i XVII wieku.

      Pan Dobek utrzymywał, że to są pamiątki po pradziadach, które tylko jako drogocenne zabytki przechowywano.

      Nim się pracowite obchodzenie domu całego skończyło, już się niemal na dzień zbierało; wszyscy byli pomęczeni, lecz w tym domu ani pić, ani jeść nic nie chcieli. Postawiono straż, i biorąc z sobą Dobka, komissja udała się na probostwo najprzód, gdzie też miejsca dla wszystkich szczupło było, więc pan Żółtuchowski, zostawując pisarza i kancelistę, sam ze swym więźniem udał się do najporządniejszego domu w miasteczku, należącego do Arona. Tu sam zająwszy jedną izbę, drugą ostawić kazał strażą, i w niej pana Dobka umieścił. Na dworze szarzeć zaczynało, wszyscy byli pomordowani i znużeni nad wyraz, Dobek też prosił, by mógł spocząć, na co mu pozwolono… Komissarz nawet był do tego stopnia dlań powolny, chociaż dla kacerza, iż mu pachołków w izbie nie postawił, tylko pod oknem i drzwiami.

      Alkierzyk, w którym dziedzic miasteczka nigdy się pono nocy spędzać nie spodziewał, jak w wielu domach żydowskich, tarcicami był na pół przeforsztowany, – ścianka ta przedzielająca pierwszą połowę izby od drugiej przez familię gospodarza zajmowanej, nie dochodziła do samego pułapu.

      Przy niej to właśnie na sianem i kilimkiem ladajakim pokrytym tarczanie położył się Dobek, stękając, gdyż cała ta nocna scena sił go pozbawiła… Okiennica od podwórza była zamknięta i wycięty w niej tylko otwór nakształt serca przepuszczał słabe ranne z podwórza światełko…. Stary położywszy się, z oczyma otwartemi czuwał a myślał, nie zdając się zbyt przerażonym tem, co go spotkało…

      W sąsiedniej izbie pan Żółtuchowski głośno odmawiał pacierze i bił się zapalczywie w piersi, potem obalił się całym ciężarem na łóżko, westchnął, i jako człek prawy, w kwadrans począł chrapać…

      Chrapanie pana Żółtuchowskiego nie w jednym powiecie, ale w całej tej ziemi sławne było.

      Często psy w sieniach śpiące posłyszawszy je najprzód szczekać, a na ostatek wyć zaczynały. W chrapaniu tem była cała orkiestra różnych instrumentów: gardło, krtań, nos, grały każde swoją partję z dziwną rozmaitością intonacyi. Odzywało się w niem świstanie, gruchanie, burczenie, kwiczenie, klaskanie, a kończył każdy taki frazes muzykalny okrutny zgrzyt zębów, jakby kto szkło piłował. Spać w jednym pokoju z Żółtuchowskim było szczerem niepodobieństwem, w sąsiednim męczarnią, a nawet w jednym domu z nim, zadaniem problematycznem.

      Gdy się ten koncert rozpoczął, można było też śmiało bodaj głośną bawić rozmową, nie lękając podsłuchania.

      Grzmoty rozlegały się, gdy po nad przeforsztowaniem z tarcic, tuż prawie u głowy pana Dobka w górze ukazała się znana mu twarz z brodą poczciwego Arona Lewiego. Stary przechylił się o ile mógł, zbliżając do więźnia. Mogli z sobą wyśmienicie rozmawiać, nie lękając się, by ich pachołcy podsłuchali. Miał też tę ostrożność Aron, że znużonym ludziom obficie dał wódki, i oba oni oparłszy się plecami jeden o ścianę pod oknem, drugi o drzwi, posnęli.

      – Mów jegomość, co robić? do kogo posyłać? co chować? zawołał Aron. Mów jegomość prędko, póki te zbóje śpią i nie słyszą.

      – Nic, nic, mój Aronie, poszlej do Konopnicy, daj znać tamtym…

      – A co znaleźli? spytał ciszej Aron.

      – Cóż oni mogli znaleźć? uśmiechnął się stary.

      – A..? Tu nie śmiejąc wyrzec o co mu chodziło, Aron wydobył ręce i w dłoni pokazał, jakby liczył.

      Dobek pokiwał głową przecząco – i uśmiechnął się smutnie.

      – Nic? powtórzył.

      Więzień powtórnie dał ten sam znak.

      – Czy mam gadać z komissarzem? mówił dalej stary, wskazując znowu na dłoń i licząc niby…

      – Dać pokój! na co? to się ułatwi inaczej, nie znajdą nic.

      – A to co Wal pogadał?

      – Wal cierpi od dawna… Dobek wskazał czoło…

      – A papiery te jakieś?…

      – Nie wiem o żadnych… dodał więzień; nie trzeba się bardzo starać… aż do ostatka zobaczymy jak pójdzie sprawa.

      – A jejmość? co jejmość?

      Stary Dobek namarszczył się.

      – Za grzech mój kara przyjść musiała. Za dziecko moje Pan Bóg mnie dotknął sprawiedliwie, i cierpieć powinienem… bom zasłużył.

      Gdzie ono teraz to biedactwo błąkające się może bez przytułku? dodał po cichu… i łza puściła mu się z pod powiek…

      Żyd usłyszawszy szelest jakiś nagle za przeforsztowaniem zniknął.

      Chrapanie pana Żółtuchowskiego przeciągało się tak skutecznie do dnia, iż Dobek zaczął dopiero usypiać, gdy woźny pana komissarza przebudził.

      Zanosiło się na nadzwyczaj zawikłane scrutiniumw miejscu, poczem sprawa dopiero sądom przekazana być miała. Obwinienie o potajemny arjanizm, zatem o świętokradztwo, stanowiło główną istotę procesu, do której łączyła się nieco zawikłana historja Adama, de noviter repertis, i jego pośmiertnego życia w areszcie u syna…

      Tu wszystko oparte było na papierach starca, który w samotności swej zapisywał

Скачать книгу