Djabeł, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Djabeł, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski страница 5

Djabeł, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski

Скачать книгу

nie przeczy, przerwała jejmość; korony mu z głowy nie zdejmuję, niech go Bóg błogosławi – ale to nie Sobieski mosanie, oj nie Jan III. mospaneńku!

      – Wiadomo, JW. pani, wiadomo!!

      – Może on tam i dobry sobie i im, dodała stara, im takiego właśnie niemczyka czy francuzika było potrzeba – niechże się nim cieszą.

      – To taki JW. pani nie będzie miała nawet ciekawości go widzieć?

      – A dajże mi tam waszeć z nim pokój, wszakiem ci mówiła, że mi czas do zobaczenia innego majestatu się sposobić, nie z tą młodzieżą się trzpiotać. Rada bym tylko żeby mi Michasia nie zaziębili… oj, i nie zbałamucili! dodała z westchnieniem modlitwy.

      Stary Sieniński, który rad słowa zastępował czemkolwiek, westchnął także.

      – Dobre to chłopię, poczciwy dzieciuch – mówiła dalej – w pół do siebie staruszka – ale tak go psują, że ani sposobu uchronić.

      – Już co to, to prawda! Boże miły, wiele i mnie to łez kosztuje – rzekł stary – ale niema sposobu, francuzi tu królują i na francuza wystrychną.

      – Żeby mu choć głowy nie obałamucili, a serca nie zepsuli – bo serce ma złote!

      – Kubek w kubek, kropla w kroplę, nieboszczyk pan podczaszy!

      – Biedaczysko! westchnęła babka – i łza srebrzysta, rychło rękawem otarta, po zeschłej stoczyła się twarzy.

      Wśród tej rozmowy, pan Sieniński usłyszawszy skrzypienie pierwszych drzwi, jakby przeczuciem niepokoju się obejrzał.

      – O ho! rzekł – to już ktoś pewnie przyszedł po moję duszę.

      W tem, głowa dziewczynki ukazała się w przedpokoju.

      – No, a co tam? spytała staruszka.

      – Marszałka proszą.

      – A co? nie mówiłem, dobrej nocy życzę JW. pani! do nóg upadam!

      – Dobranoc ci mój kochany, dobranoc – choć ty podobno tej nocy nie bardzo będziesz spał.

      – Panie marszałku! począł naglić głos z przedpokoju. – Labe prosi – Labe… bardzo pilno…

      – Ależ idę idę! wysuwając się z westchnieniem rzekł – stary. Labe siud – Labe tud – a niema jemu końca! nie mogliby się obejść i kwadransa bezemnie. Już tam jakaś bieda z tą frygą mnie czeka! Skaranie Boże! skaranie Boże!

      – Prędzej panie marszałku! zawołał nadbiegając ktoś drugi – Labe się niecierpliwi!!

      – To niechże do kroćset… chciał już klnąć Sieniński, ale się wstrzymał i dodał:

      A nie może poczekać? Jużciż konno ze wschodów nie zjadę, żeby do niego pospieszyć, ani karku sobie dla niego nie nadkręcę?

      III

      Gdy tak w pałacu reszta przygotowań na przyjęcie królewskie się dopełnia, z pośpiechem, który najczęściej opóźnia wszystko zamiast ułatwić cokolwiek, gdy Labe Poinsot głowę traci wśród polskich sług, z którymi tylko na migi rozmówić się może, powozy podczaszynej suną się aleją lipową, ku oświeconej na przeciw pałacu, na wielkim gościńcu stojącej austerji, widocznie na dzień uroczysty wyświeżonej. Gmach ten, który zwykle stał dosyć odrapaną pustką i frontem tylko nieco pokaźniejszym miał obowiązek zamykać długą ulicę, teraz odnowiony, wymalowany, wyiluminowany, zajmowały tłumy szlachty sąsiedniej, oczekującej na Najjaśniejszego Pana, kilku orderowych, na których czele wojewoda, gromady wiosek z chorągwiami, chlebem i solą, żydzi z miasteczka blizkiego kahałem całym z rabinem, baldachimem, półmiskiem pokrytym pąsowym adamaszkiem, na którym tort z cyfrą S. A. R. pysznie się bielił – i mnóstwo ciekawych różnego stanu ludzi. Już od południa niemal wszyscy w pogotowiu stoją, głodni, zziębli, a niespokojni wysyłają na zwiady, czy kogo nie widać od strony Warszawy – a nie widać nikogo.

      Ale zyskali na tem, że się tak przyjazd opóźnił, bo ten różnobarwny tłum, nigdy się lepiej wydawać nie mógł, jak teraz przy pochodniach nocnych. Panowie szlachta w najbogatszych swych strojach, konno, na dzielnych turczynach, źrebcach własnego stada, na kulbakach pozłocistych i rzędach wysadzanych, w kontuszach i żupanach z lamy i wschodnich materyj, u boku szable kameryzowane, na głowach kołpaki sobole, pióra czaple, kity strusie, spinki połyskujące. Niektórzy kobiercami perskiemi pookrywali dźianety, poupinali na głowach końskich czuby ze staroświecka i pęki piór nawet przy ogonach końskich posadzali; drudzy pofarbowali starą modą grzywy i ogony białym rumakom na pąsowo. Za panami których kupka lśni się od złota i drogich kamieni, świeci się barwy najświeższemi, niemniej wspaniała ciżba pachołków w strojach z węgierska, z kozacka, z janczarska i od fantazji; a wszyscy szumnie i bogato za katy.

      Tuż i kareta pana wojewody i jego hajducy a służba; opodal szare i bure stanęły w odświętnych świtach gromady wiosek milczące i zamyślone; znowu w innej stronie ścisnęli się żydzi w atłasowych i alepinowych żupanach, lisich szubach i sobolich czapkach, nieśmiejąc ich na głowę włożyć, wobec karety pana wojewody, choć była próżną. Wszyscy czekając patrzą, wzdychają, a niektórzy już i klną sobie po cichu, jak komu do humoru. Wysłano dziesięciu posłańców z rozkazem, żeby jak tylko ukaże się kalwakata królewska, dawali znać czwałem, bo szlachta chciała na dalszym trochę wzgórzu, u granicy województwa, powitać monarchę. Ale posłanych ani widać ani słychać. Nadjeżdżające karety i dwór podczaszynej, przerwały jednostajność oczekiwania; rozstąpiła się szlachta, wojewoda który się grzał w izbie u komina, głowę przez okno wysadził, jakaś otucha wstąpiła w serca wszystkich.

      – No, rzekł ktoś, kiedy pani podczaszyna przybyła, to nie bez racji, już i Najjaśniejszy musi być niedaleko.

      Ależ bo zimno było czekać doprawdy, a mróz pod wieczór trochę sobie za nadto pozwalał, jak na mróz marcowy.

      – Cóż tam słychać panie cześniku? odezwała się, ostrożnie taflę u karety podnosząc podczaszyna, do najbliżej stojącego na koniu, wąsatego i rumianego pana Styrpejki.

      – JW. pani, wiater po uszach dźga, więcej nic.

      – A król Jegomość?

      – Król daleko JW. pani – Bóg wysoko! a mróz szerokoko i głęboko.

      – Cześnik zawsze żartuje.

      – Zwłaszcza kiedy zimno, odparł raźnie Styrpejko, bo czemżeby się człowiek rozgrzewał jeśli nie dobrą myślą? I cześnik pokręcił ogromnego obmarzłego wąsa.

      – Ale bez żartu, cześniku, N. pan miał być u nas w Głuszy na godzinę czwartą! czy uchowaj Boże w drodze nie trafiło się jakie nieszczęście? spytała cieniuchnym głosem podczaszyna przymrużając oczki.

      – Najjaśniejszego pana poddani wszędzie widać tak miłują jak my, i nie łatwo mu się wyrwać. Bogiem a prawdą, zmówiłem już trzy Zdrowaś na tę intencję, żeby nas przybycie Najjaśniejszego koronata spuściło z tej niewygodnej warty na mrozie, ale coś nie skutkują!

      – Gdzież

Скачать книгу