Macocha, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Macocha, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski страница 8
– Wszak to chrześcijański uczynek, rzekła, dopomódz wdowie i sierocie, a ja i wdową jestem i sierotą razem… Mam nadzieję, że na łaskawą bytność pańską w Smołochowie długo oczekiwać nie będę…
To mówiąc, schylała się jakby go w ramię pocałować chciała, i nie wiedzieć jak się to stało, że Dobek zapomniawszy się, pochwycił białą jej piękną rączkę i do ust przycisnął. Sam potem podnosząc głowę zarumieniony, zawstydził się tego uczynku, który rumieniec radości na twarz pięknej wdowy wywołał… i gdy ona już szła drogą do miasteczka, zwolna upokorzony wrócił wprost do swej kancellarji na dole.
Wdowa tymczasem zamiast iść do zajazdu, gdzie jej stały konie, udała się za wskazaniem służącego drożyną ku plebanji księdza Żagla… Miało się już ku wieczorowi, dzień był letni… bardzo piękny… w ganku probostwa pod cieniem lip i kasztanów, siedział właśnie z brewiarzem w ręku kanonik. Był to siwiejący już słusznego wzrostu mężczyzna, twarzy raczej posępnej i surowego wyrazu niż miłej i sympatycznej, znać w nim było człowieka nawykłego do panowania nad ludźmi i przejętego wielkiem posłannictwem swojem… Zaczytany w księdze, zadumany nad nią, jeszcze się nie domyślał nawet nadchodzącego gościa, gdy pani Noskowa w ganku stanęła… Zdziwiony nieco podniósł głowę i powoli opuszczając brewiarz, zawołał:
– Pani dobrodziejka? tu? a cóż za cud? W Borowcach obcy człowiek? Cóż się stało?
– Pozwól mi siąść i odetchnąć księże kanoniku, poczęła Noskowa, której głos, postawa, ruchy zupełnie się teraz zmieniły… We dworze widocznie była wymuszoną i baczną na wrażenie jakie uczyni, teraz w obec starego znajomego twarz jej śmielszą się stała, wejrzenie poufalsze… mowa mniej wyszukana. Czuć było, że jej tu lżej i swobodniej, oglądała się do koła, uśmiechała, poprawiała ubranie, ocierała oczy…
– A! rzekła – nakoniec, odbyłam straszną pańszczyznę…
– Droga okropna być musi! zawołał kanonik.
– Droga! fraszka! ale bytność na zamku…
– Na zamku! na zamku! wykrzyknął kanonik kładnąc brewiarz na ławce i z rękami załamanemi postępując ku wdowie: jakto? pani byłaś na zamku? u Dobków?
– A no, byłam, byłam i miałam przecie szczęście, rzekła uśmiechając się wdowa, rozmawiać z panem Salomonem… nastraszyłam jego córkę, znudziłam, jak się zdaje, jego kuzynkę… i zmęczyłam starego… ale koniec końców, przyrzekł mi być opiekunem i obrońcą.
To mówiąc, wdowa uśmiechnęła się tryumfalnie, zamyślona, a ktoby był umiał czytać w jej twarzy, wyczytałby może w niej nadzieję, że te zdobycze na tem się jeszcze nie skończą…
– Jejmość dobrodziejka widzę, rzekł kanonik wpatrując się w nią, lekce to sobie ważyć się zdajesz coś dokazała. Ale to rzecz wielka! to prawie cud kto zna tych Dobków, przeszłych i teraźniejszego. Są to ludzie, jest to rodzina unikająca wszelkich styczności ze światem, niedająca ani się dotknąć do siebie obcym, ani wejrzeć w swe życie… Nasz pan Salomon nie wiem czy od śmierci żony rozmawiał z obcą niewiastą! Nigdy żaden z nich nikomu ręki i rady nie podał! I on, on pani przyrzekł opiekę!
– Ale tak jest, najuroczyściej! śmiejąc się rzekła wdowa… No! dziki jest, to prawda… ale ja go powoli przyswoję… Musi przyjechać do mnie, do Smołochowa…
Kanonik popatrzał uważnie na twarz wdowy, jakby w niej myśli jej czytał, i głową poważnie trząść zaczął, brwi ściągając…
– Cóżby to było! coby to było! gdybyś ich waćpani mogła z tego zgubnego osamotnienia wyprowadzić! zawołał. Niewyrachowane a bardzo szczęśliwe owoce przyniosłaby ta bytność jej na zamku… Winszowałbym pani tej zdobyczy… i wpływu, jakibyś na ojca, na córkę, na cały ten dom wywrzeć mogła.
Ja tu z dawna żyję, jak pani dobrze wiadomo, patrzę na nich, niejednokrotnie zbliżyć się starałem… nie mogą mi nic zarzucić, a mam za sobą powagę sukni duchownej i stanu kapłańskiego… przecież zimną mnie zawsze oblewali wodą i zasieki stroili przedemną, abym się nadto nie zbliżał…
Dobek, człek zdziczały, o groszu tylko myślący! Laura puste i popsute dziewczę, której woli nikt i nic pohamować nie może, a co się tycze panny Henau, tej nikt nie zrozumie… Nie wiem czym trzy słowa z ust jej słyszał, od czasu jak tu jest.
Ruszył ramionami kanonik, i mówił dalej:
– Bardzobym jejmości dobrodziejce winszował, gdybyś do tego domu wnijść mogła, a użyła wpływu swojego na dobre… co jest jej obowiązkiem.
Wdowa milczała, i oczy wlepiwszy w kanonika, słuchała go z wielką uwagą.
– Katolicy są, mówił ciągle proboszcz, a mimo to.. ani do kościoła, ani dla sług jego nic nigdy na zawinięcie palca dać nie chcą, nic ich nie obchodzi, czy dach na kościele pada, czy bydło na grobach cmentarnych się pasie… prawda, że oni swoje groby zabezpieczone pod kluczem trzymają. Stary Salomon obrzydły skąpiec i jak żyd chciwy na pieniądze.
– Czy myślisz księże kanoniku, że w istocie tak bogaty jak ludzie głoszą? spytała cicho Noskowa.
Kanonik się uśmiechnął.
– Moja mościa dobrodziejko, rzekł, to co ludzie głoszą, jest zaledwie cząstką tego co on ma… Mogę obrachować co od czasu mojego tu pobytu wzięli za same towary leśne przez ręce Arona… Ogromne summy wpłynęły, grosz nie wyszedł nigdzie… Ten człowiek musi mieć skrzynie złota! A z tego, co mu po dziadach i ojcu zostało… bo wszyscy byli oszczędni – wszak także nie wydano złamanego szeląga.
Pani Noskowa z zajęciem wciąż słuchała opowiadania, oczy się jej paliły widocznie… marzenie jakieś chodziło po czole, które się ściągało i wygładzało… po ustach uśmiech błądził dziwny, zagadkowy.
– I wszystko to, dokończył ksiądz Żagiel, wszystko to spadnie na tę dziewczynę, którą tak wychowali, że tego nikt w świecie na żadnem nie utrzyma wędzidle…
– Czy tak swawolna? spytała wdowa.
– Swawola dziecinna byłaby niczem, odparł ksiądz, tę sam wiek wystudza; lecz umysł niespokojny, nie kobieca śmiałość w niej, ciekawość do wszelkiego zakazanego owocu, do ksiąg, do wiadomości kobiecie niepotrzebnych; chwili nie usiedzi, choć ją ta panna ciocia o ile może na uwięzi trzyma… Jeśli nie przewraca książek w starej bibljoteczce, gdzie więcej herezji niż czego zdrowego, to koło stajni ją znajdziesz… to w ogrodzie, to na drabinie w starym zamku, to w czółnie na rzece… A dla ojca ze wszystkiego uciecha… z tego nawet coby dlań troską i smutkiem być powinno.
Ciocię Henau, gdy ją od czego chce powstrzymać, jeśli jawnem nieposłuszeństwem nie może zmódz, to ją zdradliwemi pieszczoty i pochlebstwy na swą stronę przeciągnie. Toż z ojcem, toż z innymi.
– Ale zkądże ją ksiądz kanonik tak zna, spytała wdowa.
Ksiądz Żagiel westchnął i wskazał zamek…
– Wszak-ci to moja troska powszednia,