Macocha, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Macocha, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski страница 9
Nie było co mówić więcej… to już pachnie herezją ta samowola w modlitwie… a jeszcze w takiem dziecku!
Pani Noskowa ruszyła ramionami.
– Przynoszą z sobą książki do kościoła, mówił kanonik… trudno tam zaglądać jakie… Raz przecież roztargniona panienka zapomniała swojej… zajrzałem odsyłając… Cóż pani myślisz było w książce? Psalmy… nic, tylko psalmy… i strasznie mi podejrzane czy nie jaki Luter je tłómaczył… To rzecz wiadoma, rzekł ciszej ksiądz Żagiel, iż kalwinami, potem arjanami byli, i nawrócili się jeno z musu… aby dóbr nie stracić i nie uchodzić z kraju… a no! podejrzewam ja to nawrócenie, podejrzewam je mocno…
Kanonik począł głową trząść.
– Trudno, rzekł, być inkwizytorem sumienia, niech tam Bóg sądzi…
Otóż w tem, osoba pobożna, katoliczka, gorliwa jak pani, dokończył ksiądz Żagiel, mogłaby mieć zasługę, gdyby zbliżając się do nich, innemi sentymentami natchnęła…
Pani Noskowa skromnie oczy spuściła.
– Ja jestem prosta kobieta, mój ojcze… a zresztą, wpływu na nich trudno mi się spodziewać… Bóg wie, jak mi to się uda.
– Przecież najtrudniejsze już się udało, odparł ksiądz Żagiel, bo się tem nikt nie pochlubi, żeby do nich docisnął, a pani nawet przyrzekł, że się zajmie interesami! Widoczny cud!
Westchnął proboszcz i dodał:
– Różnemi Bóg posługuje się narzędziami, różnych dróg i środków używa, gdy ma dzieła dokonać… w Jego rękach co słabe staje się potęgą, a co silne kruszy się i rozpada… W każdym razie, winszuję…
Jakże się księdzu kanonikowi zdaje: dotrzyma mi on obietnicy? spytała wdowa, bawiąc się z chusteczką; ma przybyć do Smołochowa?
– Słowa on dotrzymuje zawsze, odparł proboszcz, ale rzadko je komu da.
– A nie możnażby wiedzieć naprzód, kiedy przyjedzie? dodała Noskowa.
– Przynajmniej nie przezemnie, śmiejąc się dodał ksiądz Żagiel, bo ja wcale nie wiem co się we dworze dzieje i chyba wypadkiem ktoś mi co ztamtąd nierychło przyniesie. Najprędzejby Aron mógł dać znać dla niego Dobek nie ma pono tajemnic.
– Aron? Aron? powtórzyła ciekawie Noskowa wiążąc węzełek na chustce – Aron…
– Przez Arona tam robi się wszystko…
– A ten Aron jest zapewne ubogim faktorem? spytała wdowa.
Ksiądz się rozśmiał.
– Aron Levi? ha! ha! Aron Levi ma pewnie więcej od nas obojga… a mało mniej od swojego pryncypała… handlują razem na spółkę…
– Z żydem? on?
– Ja sądzę, że on by z tatarem handlował, gdyby zarobku był pewien…
– Aron ma pewnie dom w miasteczku? wtrąciła pani Noskowa.
– Ma murowaną kamieniczkę w rynku, a inne domy większe w kilku miastach…
Po kilku jeszcze pytaniach i odpowiedziach, zamyślona jejmość zerwała się żywo z siedzenia jakby przebudzona, uśmiechnęła się weselej, i pocałowawszy kanonika w rękę, wyszła do koni swoich w miasteczku…
Wkrótce potem powóz jej toczył się ku lasom w stronę Smołochowa…
III
Nie ma smutniejszego widoku nad walkę z sobą człowieka, który czuje, że z niej nie wyjdzie zwycięzcą. Są wypadki, w których ucieczka jedynym w istocie ratunkiem: ani się wstydzić może ten, co z placu uchodzi przed przewyższającą siłą, jeśli żyć jeszcze chce a ofiarą paść nie potrzebuje. W takim położeniu był pan Salomon Dobek, rozmyślając o pięknej wdowie, której niespodzianie został opiekunem. Jakiś głos wewnętrzny mówił mu, że ta kobieta opanuje go gdy zechce… i że chce go opanować! Widział jasno nieszczęśliwy, że bogactwa nagromadzone, o których ludzie nie mogli coś nie wiedzieć, ściągnąć nań gotowe chciwością wiedzioną kobietę, panią swej woli i nie zależną od nikogo, oprócz własnej fantazji i rachuby. Piękność tej niewiasty przerażała go i pociągała razem, czuł się w obec niej słabym… Kilkanaście lat osamotnienia czyniło go młodzieńczo wrażliwym, – pierwsze spotkanie z wdową dowodziło, że chciała go ku sobie przyciągnąć…
Przywiązany do dziecka… trwożąc się o los jego… zarazem już w duszy tłómaczył się sam przed sobą, iż Laurze krzywdy nie uczyni, ani da wyrządzić, że ona zawsze zostanie dlań najmilszą, najdroższą, jedyną… Lecz same te przypuszczenia już dowodziły poczucia słabości i trwogi…
Wszakże widział ją ledwie raz w życiu, a wszystko co mu na myśl przychodziło, mogło być urojeniem. Po cóż miał się dać spętać i zaprzedać wolność swoją, a może przyszłość dziecięcia?
Odpędzał te mary – wracały… W kilka dni niepokój jakiś w duszy począł go pędzić do spełnienia obietnicy. Należało jechać do Smołochowa… zbyć co najprędzej ten obowiązek, a potem.. uwolnić się… oswobodzić na wieki i wrócić do pracy.
Panna Henau słyszała przy kawie przyrzeczenie dane wdowie, nie wspomniała jednak o niem Laurze, gdyż wiedziała, że to na niej przykre zrobi wrażenie. Sposób w jaki się jej po raz pierwszy okazała pani Noskowa, był powodem, iż Lorka wstręt jakiś powzięła do niej… mogła więc i musiała być przeciwną podróży ojcowskiej, zwłaszcza, że ta była całkiem niezwyczajnym krokiem… i wyłomem w życiu spokojnem, którego porządku nic dotąd nie naruszyło.
Dobek bił się jeszcze z sobą, gdy jednego dnia Aron Lewi, gładząc brodę i uśmiechając się, przystąpił doń z cichym szeptem:
– Jasny panie, cóż to? Aron nic nie wie o tem, że się jegomość wybiera do Smołochowa?
Pan Salomon aż cofnął się od żyda z pewnym przestrachem.
– Ja? do Smołochowa? a tyż zkąd wiesz o tem?
– Przecie ja powinienem wszystko wiedzieć, spokojnie odparł Aron; jaśnie pan znasz mnie dawno i lepszego pewnie sługi, a mogę powiedzieć przyjaciela, nie masz nademnie. Już to źle, że jegomość się mnie dawno sam nie spytał o to… A gdybyś jaśnie pan zapytał mnie, jabym potrząsnął głową i powiedziałbym po cichu: „Niech jasny pan nie jedzie do Smołochowa.
Dobek popatrzał nań trwożliwie.
– Zmiłuj się, kochany Aronie! zawołał pośpiesznie głosem stłumionym, oglądając się w koło. Zkądże wiesz i dla czego mi to mówisz?
Stary wciąż siwą brodę w dół ciągnął i gładził…