Dr. Murek zredukowany. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 3
– Trzeba żyć z ludźmi – lubił życzliwie pouczać Murka – ty ludziom, ludzie tobie. Tak! Tak, mój doktorze!
Sam też wprowadził Murka do miejscowego towarzystwa, lansował go, chwalił, reklamował, ba, obiecywał szczególniejszą protekcję w Warszawie. Murek zaś wiedział, że obietnice te nie są gołosłowne, brat bowiem Niewiarowicza zajmował w stolicy wpływowe stanowisko, a chociaż umarł przed pięciu miesiącami, zostawił podobno niemniej wpływowych przyjaciół. Sam Niewiarowicz właśnie bratu zawdzięczał swoje prezydenctwo, wysokie pobory, reprezentacyjne mieszkanie i stanowisko, po wojewodzie pierwsze w mieście. Na swoją popularność już sam zarobił i szczycił się często, że nie ma wrogów. Bo nawet i starosta Bożymek, chociaż usiłował wysadzić go z siodła, nie robił tego przez niechęć do Niewiarowicza, lecz w nadziei, że na opróżnione miejsce zdoła wsadzić swego szwagra.
Ta podjazdowa wojna truła nieco życie prezydentowi, nie o tyle jednak, by stracił dobry humor, by nie czuł się szczęśliwy, pływając w swoich znajomościach, przyjaźniach, stosunkach, nurzając się w życiu towarzyskiem, politycznem i społecznem.
I ten człowiek, który nieraz przerywał Murkowi pracę i ciągnął go do swego gabinetu na pogawędkę, teraz przyjmował go, jak natręta.
– Czy pan jeszcze czego chce odemnie? – zapytał niecierpliwie, widocznie poirytowany długiem milczeniem zaskoczonego Murka.
– Nie, panie prezydencie, tylko doprawdy nie wiem, czy może nieświadomie uraziłem czemś pana prezydenta?
Niewiarowicz spojrzał nań zukosa i chrząknął:
– Nie, cóż znowu… Skądże… Tak… Skądże…
Był widocznie zakłopotany.
– Bo może – przemknęła Murkowi myśl – może pan nie jest zadowolony, że odrzuciłem… ofertę Junoszyca… Ale to nie wytrzymywało żadnej kalkulacji…
Niewiarowicz żachnął się:
– Ależ naturalnie. Bardzo słusznie pan zrobił. Tak! Ten cały Junoszyc… To wogóle jakaś nieciekawa, zdaje się, figura. Cóż znowu doktór mi z tem… wyjeżdża. Nie, pod względem uczciwości nie mam panu nic do zarzucenia!
Murek nie odrazu odnalazł sens ostatniego zdania. Połapał się jednak po chwili i zapytał wprost:
– A pod jakim?…
– Co za „pod jakim”?… – zdetonował się Niewiarowicz.
– Pod jakim względem pan prezydent ma przeciw mnie zarzuty?
Niewiarowicz otworzył usta, zakaszlał i niespodziewanie zaśmiał się jakimś nieszczerym, nie własnym śmiechem:
– Co pan, doktorze… che… che… che… Ja… zarzuty?… I nie nudźże mnie do licha – zniecierpliwił się znowu. – Co pan wogóle o tej porze robi w biurze?
– Podliczałem sprawozdania szpitala i wydziału opałowego – nie ukrywając zdumienia odpowiedział Murek.
Prezydent podniósł ręce:
– Otóż właśnie. Zawiele ma pan roboty… Tak. Oddawna myślałem o tem… Niech pan zaraz jutro zda Lassocie te dawne jego referaty, a rzeźnię i elektrownię Kubinowskiemu. Tak! Wystarczą panu wodociągi, kanalizacja i bruki. No, co się pan na mnie patrzy, jakbym panu ojca zamordował? To jest niepodobieństwo, żeby pan był całym magistratem! Pocóż tu w takim razie ja, poco inni?…
Zaperzył się i prawie krzyczał. Murek przyglądał mu się przestraszony. Nie umiał sobie wytłomaczyć inaczej zachowania się szefa, jak tylko nadmiarem alkoholu.
– Jutro wszystko odwoła – myślał – i jeszcze przeprosi.
Lecz Niewiarowicz nie wyglądał na pijanego, co więcej, robił wrażenie kogoś wysilającego się na gburowatość. W każdym razie nie było sensu przedłużania rozmowy. Murek skłonił się i, mruknąwszy „dowidzenia panu prezydentowi”, wyszedł.
W ponurym nastroju wracał do domu. Dopiero skręciwszy w Parkową podniósł mokry już kołnierz palta. Pani Rzepecka, u której mieszkał, otworzyła mu drzwi i od progu zasypała narzekaniami na pogodę, na zabłocone ulice, na przeciekający dach, na polski klimat i na własny los, który kazał jej, córce austrjackiego ambasadora w Rzymie i wdowie po wielkim uczonym, mieszkać w prowincjonalnej dziurze, w wojewódzkiem mieście, gdzie wyższej kultury niema za grosz.
Z tym ambasadorem, Murek oswoił się już oddawna, w jednym z dwuch odnajmowanych od pani Rzepeckiej pokojów wisiał jego wspaniały portret w złoconych ramach, olśniewający orderami, galonami i wstęgami. Nieboszczyk profesor Rzepecki, jako mniej reprezentacyjny, patronował w jadalni i wspominany był rzadziej. Nie uchroniło to Murka od przymusu przeczytania jego dzieł, a właściwie podręczników z zoologji paleontologicznej.
Swojej gospodyni Murek nie lubił. Oburzała go ta ślepa nienawiść do wszystkiego, co nie było przeszłością, pogarda dla teraźniejszości, dla dzisiejszych warunków bytowania, ustroju, zwyczajów i układu społecznego, to jest dla wszystkiego tego, czemu, on, dr. Murek, zawdzięczał to, czem był, w czem zajmował określoną pozycję.
Owe barwne i piękne przedwojenne czasy pani Rzepeckiej dla niego były mglistem, ale dojmująco bolesnem wspomnieniem starego zaharowanego ojca, układającego się na brudnym tapczanie do snu w wyleniałym kożuchu; zielonych bagiennych wygonów, gdzie pasł gęsi; maleńkich ze starości wielokolorowych i zarośniętych kurzem szybek w kwadratowych okienkach; kup gnoju pod chlewem i przeraźliwego krzyku matki, chorej, odkąd mógł zapamiętać, na kolki we wnętrzu.
Takie były te „stare dobre czasy”. Wąsaty żandarm austrjacki, pan dziedzic, wielki, tłusty i ochrypły, siedzący na szerokozadej klaczy i połyskujący cholewami, ksiądz proboszcz, zawzięcie targający za uszy wszystkich rówieśników Murka, może jeszcze i pan leśniczy Mizerko z długą strzelbą, przerzuconą na wyszywanym w kwiaty rzemieniu – możni tego świata – ci zapewne czuli się dobrze. Bał się ich bardziej, niż ojciec, chociaż nie umiał jeszcze tak, jak on, ich nienawidzieć.
Kilka razy próbował przekonać panią Rzepecką, że w kim, jak w kim, a w nim, w doktorze Murku, nie znajdzie współtowarzysza w żałobnych trenach nad grobem przeszłości. Zdawała się nie rozumieć jego wyjaśnień, chociaż wiedziała, że pochodzi z chłopów i że swoje wykstałcenie, pozycję i wychowanie zawdzięcza przypadkowi.
Marzył też o dniu, kiedy wreszcie stąd się wyprowadzi. Upatrzył już sobie ładne, sześciopokojowe mieszkanie w domu Fajncyna na Zagajskiej. Wpłacenie zadatku odkładał do dnia ustalenia daty ślubu. Panna Nira na kilkakrotne propozycje, by zechciała zobaczyć ich przyszłe „gniazdko”, zawsze odpowiadała odmownie. Nie wtrącała się też w kwestje, związane z urządzeniem mieszkania. Na życzenie pani Horzeńskiej miała tam pójść część mebli z dworu