Trzej muszkieterowie. Александр Дюма
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Trzej muszkieterowie - Александр Дюма страница 5
Groźba ta ostatecznie upamiętała oberżystę. Bo po królu i kardynale, pan de Tréville był człowiekiem, którego imię najczęściej powtarzali zarówno wojskowi jak i mieszczanie. Wprawdzie ojciec Józef żył jeszcze, lecz imię jego po cichu tylko wymawiano, taką grozą przejmowała Szara eminencja, jak nazywano samego kardynała. Odrzuciwszy więc oszczep na stronę i zalecając żonie, aby to samo uczyniła z miotłą, a parobkom z kijami, oberżysta pierwszy dał przykład szukania zatraconego listu.
– Czy ten list zawiera coś ważnego? – spytał po chwili nadaremnych szperań.
– Spodziewam się! – krzyknął gaskończyk, który miał nadzieję utorować nim sobie drogę do dworu – list ten stanowi o moim losie.
– Może w nim były obligi hiszpańskie? – pytał zaniepokojony oberżysta.
– Obligi na osobisty skarbiec królewski – odparł d’Artagnan, który, obiecując sobie przy pomocy listu wejść do służby Jego Królewskiej Mości, sądził, iż śmiało mógł tak odpowiedzieć.
– Tam do djabła! – jęknął zrozpaczony oberżysta.
– Mniejsza o to – kończył d’Artagnan z zacięciem, cechującem jego pochodzenie – pieniądze to jeszcze nic! Wolałbym tysiąc pistolów stracić, aniżeli to pismo.
Tak samo mógł powiedzieć o dwudziestu tysiącach, lecz wstrzymała go nieśmiałość młodzieńcza.
Zmożonemu poszukiwaniami oberżyście nagła myśl strzeliła do głowy.
– Ten list wcale nie zginął – zawołał.
– A! – odezwał się d’Artagnan.
– Nie, on tylko został zabrany.
– Zabrany! a to przez kogo?
– A przez tego wczorajszego szlachcica. On był w kuchni i to sam jeden, a kaftan pański tam leżał. Założyłbym się, że to on ukradł.
– Tak myślisz? – odparł d’Artagnan, słabo jednak przekonany, bo lepiej, niż kto inny znał rzeczywistą doniosłość listu i nie widział w nim nic takiego, coby mogło obudzić cudzą pożądliwość. Bo cóżby kto, czy to z pachołków, czy z podróżnych, zyskać mógł na posiadaniu tego świstka.
– Mówisz zatem – ciągnął d’Artagnan – iż tego grubijańskiego szlachcica posądzasz…
– Mówię panu, bo pewny tego jestem – kończył oberżysta. – Kiedy mu oznajmiłem, że wasza dostojność jest protegowanym pana de Tréville i że nawet posiadasz list do tego znakomitego męża, wielce się zaniepokoił, pytając, gdzie może list ten się znajdować, poczem niezwłocznie udał się do kuchni, gdzie leżał pański kaftan.
– Więc to on jest tym złodziejem, który mnie okradł odparł d’Artagnan – poskarżę ja się panu de Tréville, a ten królowi się poskarży. – Potem, z miną majestatyczną, wydobył z kieszeni dwa talary i dał je oberżyście, który z kapeluszem w ręce do drzwi go odprowadził. Tam d’Artagnan dosiadł żółtego rumaka, który bez żadnego już wypadku doniósł go do bramy Ś-go Antoniego w Paryżu, gdzie został sprzedany przez swego właściciela za trzy talary, co znaczyło, że zapłacony był dobrze, bo d’Artagnan pędził go niemiłosiernie, od ostatniego popasu. Nie ukrywał też handlarz koni, który go nabył, że sumę taką daje tylko dla niezwykłej jego maści.
Teraz bez konia wszedł d’Artagnan do Paryża piechotą, z węzełkiem pod pachą, i poty chodził, aż znalazł pokoik do wynajęcia, odpowiedni do szczupłych jego funduszów. Siedziba ta była rodzajem poddasza, przy ulicy Grabarzy, w pobliżu Luksemburga. Skoro tylko dał zadatek, zajął swoje mieszkanie i resztę dnia przepędził na zaszywaniu kaftana i naszywaniu spodni galonami, które matka odpruła od kaftana starego pana d’Artagnana, i dała mu po kryjomu. Następnie udał się na bulwar de la Ferraille po nową klingę do szpady; zawrócił potem do Luwru, aby się wywiedzieć od pierwszego lepszego muszkietera, gdzie się znajduje dom pana de Tréville, a dom ten, jak usłyszał, stał przy ulicy Gołębiej, to jest w bliskiem sąsiedztwie siedziby d’Artagnana, co poczytał tenże za dobrą wróżbę dla przyszłych swych losów.
I, zadowolony z zachowania swego w Meung, bez wyrzutów sumienia z przeszłości, ufny w teraźniejszość i pełen nadziei na przyszłość, legł na posłaniu i zasnął snem sprawiedliwego. Czysto parafiański jeszcze sen ów wytrzymał go do godziny dziewiątej z rana, zerwał się więc szybko d’Artagnan, by podążyć do sławnego pana de Tréville, trzeciej osoby w królestwie, według klasyfikacji pana d’Artagnana ojca.
Rozdział II. Przedpokój pana de Tréville
Pan de Troisville, jak mieniła się rodzina jego w Gaskońji, albo de Tréville, jak wreszcie sam się przezwał w Paryżu, zaczynał tak samo, jak d’Artagnan, czyli bez grosza przy duszy, ale z zapasem śmiałości, dowcipu i sprytu, które sprawiają, iż najuboższy szlachetka gaskoński, otrzymując je w spuściźnie po przodkach, bogatszym się staje, niż najzamożniejszy perigordzki szlachcic, dziedziczący dostatki po swoim rodzicu. Zuchwały, nieustraszony, szczęśliwy dzięki wypadkom, które jak grad padały w owych czasach, wyniesiony na szczyt stromej drabiny, jaka się zwie łaską u dworu, z pomocą również wypadków, po cztery szczeble przeskakiwał na niej od razu.
Był przyjacielem króla, który, jak wiadomo, czcił niezmiernie pamięć ojca swego Henryka IV. Ojciec pana de Tréville służył mu wiernie w wojnach przeciwko Lidze, tak, że przy braku gotówki, a brakło jej przez całe życie Henrykowi bearneńczykowi, który zwykle płacił długi jedyną monetą, jakiej pożyczać nie potrzebował nigdy, to jest własnym dowcipem, przy braku zatem gotówki dla wynagrodzenia mu zasług, król upoważnił go, po poddaniu się Paryża, do wzięcia sobie na herb lwa złotego na czerwonej tarczy, z godłem fidelis et fortis. Zaszczytu wiele, lecz korzyści materjalnych za mało trochę. Kiedy też znakomity towarzysz wielkiego Henryka umarł, zostawił w spadku synowi tylko godło i szpadę. Dzięki tej podwójnej spuściźnie, z dodatkiem nieskazitelnego imienia, pan de Tréville przypuszczony został do dworu młodego księcia, gdzie, wierny godłu swemu, tak dzielnie szpadą mu służył, że Ludwik XIII, jeden z lepszych szermierzy swego królestwa, mawiał, iż, gdyby miał przyjaciela, któremu przyszłoby pojedynkować się, radziłby mu wziąć na świadka najpierw Ludwika, a potem pana de Tréville, a nawet może wpierw jeszcze wybrałby tego ostatniego.
Miał też Ludwik XIII szczere przywiązanie do pana de Tréville, przywiązanie królewskie wprawdzie, samolubne, ale bądź co bądź zawsze przywiązanie. Bo w owych nieszczęsnych czasach starano się usilnie otaczać takimi ludźmi, jak pan de Tréville.
Wielu bowiem mogło szczycić się godłem: silny, lecz mało szlachty mogło zasłużenie nosić dewizę: wierny. Do ostatnich jednak należał de Tréville. Był to człowiek rzadki, z posłuszeństwem psa, odwagą ślepą, okiem bystrem i potężną dłonią, któremu wzrok dany był jakby tylko po to, aby dojrzeć niezadowolenie królewskie z jakiej osoby, a ręka, aby winowajcę uderzyć, chociażby nim był Besme, Maurevers, Poltrot, de Mere, czy Vitry. Potrzeba mu było tylko sposobności; czyhał na nią i obiecywał sobie ją pochwycić choćby za jeden włosek, skoro nawinęłaby się mu pod rękę.
Zrobił go też król wodzem muszkieterów, którzy