Klemens Boruta. Aleksander Świętochowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Klemens Boruta - Aleksander Świętochowski страница 2
Zdjął but i odsłonił na łydce szeroką szramę po oparzeniu.
– To cię opadło ze wszystkich stron – mruknął Brzost i zaczął czegoś szukać w słomie pod poduszką posłania.
– A no! – rzekł Boruta – może przecie koniec. Mnie i świdra dyabeł w ręce nie utrzyma, bo mu się wykręcę.
Podczas gdy zaciekawiony poszukiwaniami pana Burek powstał i zaczął mu przypatrywać się, kręcąc ogonem, niemniej zaciekawione obecnością Boruty owce zbliżyły się w gromadce. Klemens, chcąc je za tę uwagę wynagrodzić, podał wysuniętemu naprzód skopowi niedopałek cygara. Baran ujął je zębami, zgryzł i plując odbiegł, a spłoszone jego ucieczką stado, bojaźliwie w kąt się stłoczyło.
– Myślałeś, że piernik – rzekł śmiejąc się Boruta i w przystępie wesołości porwał za ogon Burka, okręciwszy go kilka razy w koło. Pies zaskowyczał i zaczął szczekać. Przestraszone owce jeszcze gwałtowniej skupiły się w kącie.
– Nie pójdziesz ty darmozjadzie! – krzyczał owczarz na Burka, nie uwzględniwszy jego słusznej racyi gniewu.
Pies tem smutniej ogon spuścił, że jego pan wyjął ze słomy butelkę, co mniejsza, a zarazem kawał gotowanej baraniny, owiniętej w skórę ze starej torby, co dla kudłatego towarzysza obojętnem nigdy nie było i teraz być nie mogło.
– Na zdrowie twoje – rzekł Brzost, przykładając do ust butelkę, z której obficie pociągnął.
– Na wasze – odpowiedział Klemens i pożądliwie zanurzył w gardło pokrzepiającą szyjkę.
– Ostra! – rzekł, przymrużając oczy.
– Trzmielówka – mówił stary z widocznem zadowoleniem. Sam sobie ją przyprawiam. Biorę okowitę od Katzera, wlewam na korę trzmielinową i tak stoi tydzień, potem kładę trochę głogu, macierzanki, rozchodniku, dębowych gałek, pokrzywiego korzonka i cynamonu.
– Ho! ho! – podziwiał Boruta.
– Dobrze łyknąć, to każdą chorobę wystraszy. Albo to raz i sobie i drugim kości prostowałem. No, zjedz kawałek mięsa, wczoraj dorżnąłem – motylica precz dusi.
– Co ma tłusty połeć smarować, lepiej, że ludziom da się pożywić. Czy sam pan często tu przyjeżdża?
– Ale skąd. Siedzi w Berlinie, albo nad morzem. A chociaż przyjedzie, to na tyle folwarków czasu mu nie starczy. Jużci zajrzy, powącha i dalej. Tu i nie ma gdzie mieszkać. Dwór stary, trzy pokoje lepsze, to rządca mieszka.
– Podobno okrutny niemiec, ten rządca.
– Ludzkiego słowa nie da. Krzyczy, rozgania, żebyś ze skóry wylazł, to jeszcze mu za mało. Dziedzic, mówią, niezły człowiek. Ale jak przyjedzie, Klein nikogo nie puszcza, a choć uda się komu dostać, póty będzie wymyślał, że wszyscy gałgany, próżniaki, polskie szkódniki, aż pana przekona. Wyjrzyj, czy tam kto ucha nie wyciąga. Nie?
– Niema nikogo.
– Albo i ze mną. Dwanaście lat tu jestem i dobrze było. Jak on nastał, zaraz zakrzyczał, żem głupi, niedołężny, że mnie wygoni. Ot tak. A, niech go robaki! Do ciebie, Klimku.
– Czuć macierzankę – rzekł Boruta, smakując.
– Jakby człowieka połechtało – prawda? Choć płaczesz, wypijesz kropkę, zaraz śmiać się musisz. Ciebie przechodzi? – Bo mnie już podbiera. Kisiel, ten, wiesz, z pod kuźni, robi jakąś siarkówkę, ale nie umywała się, chociaż na nosaciznę niezła. Ho, ho! niedoczekanie, żeby moją trzmielówkę kto dobrał. Owczarz zna zioła. Przychodzą do mnie z kieliszkami, a ja tylko po kropelce, po kropelce i za najmniejszą odrobinę płać, bo spirytus w rzece nie płynie, a cynamon na miedzy nie rośnie. Burek, masz kanalio kość i ty podjedz. Na starą zgodę wypijemy jeszcze.
Obaj znowu pociągnęli kolejno z butelki, na której dnie niewiele zostało.
– Jak umierzył – rzekł Brzost – trzymając flaszkę do światła. Mamy gęby równe, jak kieliszki, ha, ha, ha! – jak kieliszki – półkwartki! Mnie dwudziestu zębów brak, to i gęba powinna być większa. Dwa przeszłego roku sobie wybiłem. Szelma Burek, wypłoszył w polu małą kuropatwę, ja za nią, on mi pod nogi, potknąłem się i rznąłem zębami o kamień. Poszedł psie, poszedł Klein, a zbój! Weg, weg!… owce zrosił! Cóż to one kopyt nie mają, w butach chodzą lepszych niż ja, bo bez dziur. Hu – ha!
– Hu – ha! powtórzył, zataczając błędnym wzrokiem Boruta i zaśpiewał:
Moja gąsko, stąpaj wąsko…
Moja sroko, chodź szeroko.
A, żeby tak kapela, tupnąłbym…
– Ba, rozśmiał się Brzost, skłaniając głowę na posłanie i przymykając radośnie załzawione oczy.
– Pójdziemy do karczmy, dziewek nałapiemy po drodze, jeśli nie będzie muzyki, to będziemy szczękać szklankami. A gardło od czego? Od picia – to będę pił, od śpiewania – to będę śpiewał.
Moja gąsko, stąpaj wąsko…
– Moja! – wtórował Brzost, dmuchając przez nastroszone wąsy.
– U nas było dziewczyn huk, tylko lucyper nie pozwalał. Szymonie, w wasze ręce.
– W ręce! – odbił echem owczarz, ale ująwszy butelkę, nie mógł jej do ust ponieść i na nodze oparł.
– Tam na tańcu – mówił, skłaniając się do Brzosta Klemens – podbiłeś się, tu i nagniotek nie zaboli.
Przebieraj, przebieraj,
Żebym ja ci nie przebrał…
– Brał! – szepnął owczarz chrapliwie.
– Born nie wyfrunie mi z garści – bełkotał Boruta – ja go jeszcze ścisnę!
Ścisnąłem Marysię,
Że aż mi się zgięła…
Aa! Burek, psia wiara! No, Brzoście, pójdziemy do karczmy; prawa w górę, lewa na dół…
Moja gąsko…
Już Brzost nie mógł odpowiedzieć na to wezwanie, bo zasnął. I Boruta również rozpocząwszy daremnie kilka śpiewek, zapadł w sen głęboki. Po chwili, ośmielony milczeniem Burek zbliżył się i zabrawszy resztę baraniny, odszedł na bok. Zwolna po owczarni zaczęła się rozchodzić i mieszać z wyziewem nawozu ostra woń trzmielówki, którą Brzost, wypuściwszy z ręki butelkę, obok siebie wylał. Zdziwione owce podsunęły się gromadką do śpiących, ale Burek, który podejrzywał je o złe zamiary względem pana, a nadewszystko względem ukrytej w posłaniu baraniny, odpędził