Dawid Copperfield. Чарльз Диккенс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dawid Copperfield - Чарльз Диккенс страница 5
– Peggotty – spytałem nagle, szeroko otwierając powieki – czy byłaś kiedyś zamężną?
– Jezus, Maria! – zawołała znienacka zagadnięta Peggotty – skąd się paniczowi przyśniło małżeństwo!
Głos jej i sposób, w jaki powyższe słowa wypowiedziała, zbudziły mnie zupełnie. Przestała szyć, opuściła igłę, wpatrzyła się we mnie.
– Pytam cię, Peggotty – powtórzyłem – czyś była kiedyś zamężną? Jesteś przecie bardzo przystojna, nieprawdaż?
Wydawała mi się ładna, tylko w inny sposób niż moja matka, w innym zupełnie rodzaju. W saloniku na podnóżku był wymalowany przez moją matkę na czerwonym aksamicie bukiet kwiatów. Otóż tło to zdawało mi się podobne do cery Peggotty. Podnóżek był wprawdzie miękki, a skóra Peggotty chropowata, lecz to nie stanowiło wielkiej różnicy.
– Ja przystojna! – zawołała Peggotty. – Patrzcie go! Wcale nie jestem ładna, kochanku! Skąd ci się wzięło to zamęście?
– Sam nie wiem! Wszak nie można, Peggotty, żenić się na raz z kilku osobami, prawda?
– Oczywiście, że nie – brzmiała szybka odpowiedź.
– Ale jeśli jedna osoba umrze, to czy można znów się ożenić?
– Zapewne… jeśli ci się podoba. To zależy, czy kto chce.
– A co ty o tym myślisz? – spytałem, wpatrując się w nią ciekawie, dlatego tylko, że się bacznie wpatrywała we mnie.
– Jak widzisz – odrzekła po chwili wahania, odwracając ode mnie oczy i pochylając się nad robotą – nie wyszłam za mąż ani się też za mąż wybieram. Oto moje zdanie.
– Nie gniewaj się, Peggotty! – rzekłem po chwili milczenia, gdyż istotnie zdawało mi się, że ją rozgniewałem. Myliłem się widocznie. Odrzuciwszy bowiem robotę, porwała mnie w objęcia i przycisnęła z całej siły do piersi moją kędzierzawą główkę. Uścisk musiał być serdeczny, Peggotty, będąc bowiem otyłą, przy każdym gwałtownym ruchu zwykła była tracić20 guziki od sukni, i tym razem aż dwa potoczyły się w najciemniejszy kąt pokoju.
– No, a teraz wróćmy do tych kronkodylów – rzekła, nie mogąc sobie poradzić z tą niezwykłą nazwą. – Zaciekawiłeś mnie, paniczu.
Nie pojmowałem, dlaczego Peggotty wyglądała tak jakoś niezwykle ani dlaczego tak nagle zbudziło się w niej zainteresowanie krokodylami, niemniej wróciliśmy do tych potworów i z rozbudzoną uwagą z mej strony składaliśmy ich jaja w gorącym piasku, uciekaliśmy przed nimi, narażając ich nieobrotność na tysiące zwrotów, wchodziliśmy za nimi do wody jak rodowici Egipcjanie, rzucaliśmy na nich kłody drzewa i tak dalej, i tak dalej. Ja przynajmniej oddawałem się tym niebezpiecznym ćwiczeniom z zapałem, gdyż co do Peggotty, to zdawała się być roztargniona, bo kłuła się ustawicznie igłą w rękę i twarz.
Skończyliśmy z krokodylami i zabraliśmy się właśnie do aligatorów, gdy zadzwoniono u drzwi. Otworzyliśmy. Matka moja wracała do domu, a wyglądała ładniej niż kiedykolwiek. Odprowadzał ją mężczyzna z pięknymi czarnymi włosami i bakami, który ostatniej niedzieli towarzyszył nam w drodze powrotnej z kościoła. Gdy matka moja wzięła mnie w objęcia i czule ucałowała, pan ten rzekł, że szczęśliwszy jestem od monarchy, czy coś podobnego. Pamięć nie dopisuje mi w tym względzie.
– Co pan mówi? – spytałem go poprzez ramię mojej matki.
Pogładził mię21 łaskawie po włosach. A jednak było coś w jego twarzy czy głosie, co mi się nie podobało. Może zazdrościłem, że jego ręka, dotykając mnie, dotykała zarazem ręki mej matki; odepchnąłem ją.
– Och! Davy! – upomniała mnie matka.
– Kochany chłopiec – zaśmiał się nieznajomy. – Nie dziwi mnie wcale to jego przywiązanie do pani.
Nigdy przedtem nie widziałem na twarzy mej matki tak pięknego rumieńca! Łagodnie strofowała mnie za nieuprzejmość i przyciskając do piersi, zwróciła się do nieznajomego z podziękowaniem, że trudził się, towarzysząc jej. Wyciągnęła przy tym do niego dłoń, a gdy jej dotykał, spojrzała, zdaje mi się, na mnie.
– Pożegnajmy się, mój ładny chłopczyku – rzekł nieznajomy, pochylając się (widziałem to!) nad ręką mej matki.
– Dobranoc – odrzekłem.
– Bądźmy przyjaciółmi – zaśmiał się nieznajomy. – Daj mi rączkę!
Prawa moja ręka była w ręku mej matki, wyciągnąłem lewą.
– Któż podaje lewą rękę! – śmiał się nieznajomy.
Matka uwolniła moją prawą rękę, lecz byłem zdecydowany nie podać jej temu panu. Podałem mu znów lewą, uścisnął ją, powiedział, że jestem grzecznym i miłym dzieckiem, czy coś podobnego, i odszedł.
Widzę go odchodzącego! Widzę złowieszcze spojrzenie jego czarnych oczu, które padło na nas, zanim zniknął za drzwiami.
Peggotty, która milczała przez cały ten czas, wwiodła22 nas do pokoju. Matka moja nie usiadła, jak zwykle, w fotelu, lecz pozostała w drugim końcu pokoju, nucąc coś z cicha.
– Spodziewam się, że pani przyjemnie spędziła wieczór – spytała Peggotty, stając nieruchomo jak beczka na środku pokoju, z lichtarzem w ręku.
– Dziękuję ci, duszko – odrzekła wesoło moja matka. – Bardzo przyjemnie.
– Nowe znajomości, lub coś podobnego, przynoszą zwykle rozrywkę…
– A tak, istotnie.
Peggotty nie ruszała się z miejsca, a matka moja nuciła dalej. Drzemiąc, słyszałem wprawdzie głosy, lecz nie rozumiałem znaczenia słów. Gdym się przebudził z tej drzemki, ujrzałem obie, matkę moją i Peggotty, zalane łzami i rozmawiające żywo.
– Nie takiego by życzył pan Copperfield – mówiła stanowczo Peggotty. – Nie takiego, ręczyć za to mogę.
– Boże mój – łkała moja matka. – Doprowadzasz mnie do rozpaczy! Widział to kto, aby służąca tak traktowała swą panią, niby jakie dziewczątko! Wiesz przecie, że byłam mężatką.
– Wiem – odrzekła Peggotty.
– Jakże śmiesz tedy… to jest nie jak śmiesz, lecz
19
20
21
22