Powieści fantastyczne. Эрнст Гофман
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Powieści fantastyczne - Эрнст Гофман страница 8
– Teraz wychodzi król – grają marsza – bębnić, jeno bębnić – jest właśnie rześki – jedenaście razy musicie to dziś robić – pochód nie jest dość pochodowy – Ha, ha! – maestoso60 – wleczcie się, dzieci! – Patrzcie, tam figurant ma rozplecione sznurowadło – Dobrze, po raz dwunasty – i zawsze uderzać na dominantę61 – O wszechmocne bogi, to się nigdy nie skończy – Teraz wyśpiewuje on swój komplement – Armida dziękuje z pokorą – Jeszcze raz? Oczywiście, brak jeszcze dwóch żołnierzy. – Teraz łomocze się recitativo62. – Jakiż zły duch mnie tu przypędził!
– Klątwa jest rozwiązana – krzyknąłem. – Pójdź.
Ująłem silnie pod rękę mego dziwaka z Tiergartenu63 – gdyż on to był, co gadał sam do siebie – i pociągnąłem go z sobą. Zdawał się oszołomiony i, milcząc, szedł ze mną. Byliśmy już na Friedrichstrasse, gdy naraz się zatrzymał.
– Znam cię – powiedział. – Byłeś w Tiergartenie – rozmawialiśmy dużo, piłem wino, rozgrzałem się, potem przez dwa dni całe dźwięczał Eufon – wiele wycierpiałem – ale to już minęło.
– Cieszy mnie, że przypadek znów mnie z panem zetknął. Pozwól pan, że się bliżej zapoznamy. Mieszkam tu niedaleko. Gdyby pan…
– Nie mogę i nie powinienem odwiedzać nikogo.
– Nie, już mi pan nie ujdzie; idę z panem.
– A więc przejdziemy się jeszcze paręset kroków. Ale pan chciał iść do teatru.
– Chciałem usłyszeć Armidę, ale teraz…
– Teraz usłyszysz Armidę! Pójdź ze mną…
Milcząc, ruszyliśmy w górę ulicy Frydrychowskiej; gwałtownie skręcił w ulicę Poprzeczną (Ouerstr.) – a biegł tak szybko ulicą, że zaledwie byłem w stanie iść za nim: aż na koniec zatrzymał się przed jakimś niepozornym domkiem. Dość długo pukał, aż mu wreszcie otworzono. Po omacku stąpając, dostaliśmy się na górne piętro do izby, której drzwi mój przewodnik zamknął bardzo starannie. Słyszałem, jak się otwarły jeszcze jedne drzwi; wkrótce wszedł do drugiego pokoju z zapalonym światłem i widok osobliwie wysztafirowanego mieszkania zdziwił mnie niemało. Staromodne, bogato przyozdobione krzesła; zegar ścienny w złoconej szafie i szerokie ciężkie zwierciadło nadawały wszystkiemu posępny wygląd zamierzchłego zbytku. Pośrodku stał mały fortepian, na nim wielki porcelanowy kałamarz, tuż zaś obok kilka arkuszy papieru liniowanego do pisania nut. Bliższe wejrzenie na te narzędzia kompozytorskie przekonało mnie jednak, że od dłuższego już czasu chyba nic tu nie pisano; papier był zupełnie pożółkły – a gęsta pajęczyna osnuła kałamarz. Nieznajomy podszedł do szafy w kącie pokoju, której dotąd nie zauważyłem, a gdy odchylił zasłonę, ujrzałem szereg pięknie oprawionych ksiąg ze złotymi napisami: Orfeo64, Armida, Alcesta65, Ifigenia itd., słowem wszystkie arcydzieła Glucka.
– Pan posiada wszystkie utwory Glucka? – zawołałem.
Nie odpowiedział nic, ale usta jego skurczyły się w spazmatyczny uśmiech, a gra mięśni w zapadłych policzkach w jednej chwili przeżarła twarz w okropną maskę. Odrętwiały skierował na mnie posępne wejrzenie, ujął jeden z tomów – była to Armida – i uroczyście ruszył w stronę klawikordu66. Szybko to otworzyłem i rozwinąłem spleciony pulpit; z przyjemnością patrzył na moją gorliwość. Otworzył księgę i, któż wyrazi moje zdumienie! ujrzałem poliniowane stronice, ale nie zapisane ani jedną nutą.
Zaczął:
– Teraz zagram uwerturę. Odwracaj stronice, tylko w czasie właściwym.
Zapowiedziałem, że to zrobię – i oto nieznajomy grać zaczął wspaniale i po mistrzowsku, w pełnych akordach, majestatyczne tempo di marcia67, którym się zaczyna uwertura, prawie zupełnie zgodnie z oryginałem; ale znów Allegro było tylko przeplecione głównymi pomysłami Glucka. Tyle nowych genialnych odmianek tu wtrącił, że moje zdumienie rosło nieustannie. Uderzające były zwłaszcza jego modulacje, niezbyt przy tym jaskrawe – i umiał prostą myśl główną przybrać w szereg tak melodyjnych melizmatów68, że te w coraz nowszym, odmłodzonym powracały kształcie. Twarz mu promieniała; już to ściągały mu się brwi i długo powstrzymywany gniew, rzekłbyś, pragnął gwałtownie wybuchnąć; już to oko mu się rozpływało we łzach tęsknoty. Chwilami, gdy ręce wykonywały kunsztowne melizmaty, nucił temat przyjemnym głosem tenorowym; to znowu w zupełnie osobliwy sposób umiał naśladować głosem głuchy ton uderzeń bębna. Gorliwie odwracałem stronice, śledząc wskazania jego spojrzeń. Uwertura była skończona i, znużony, z zamkniętym okiem, padł znowu na fotel. Wkrótce jednak porwał się znów przebudzony i żywo odwróciwszy liczne puste arkusze księgi, rzekł posępnym głosem:
– Wszystko to, mój panie, napisałem, gdym wyszedł z krainy marzeń. Ale zdradziłem rzeczy święte nieświętym i lodowata ręka przeniknęła w to gorejące serce. Serce mimo to nie pękło i byłem skazany błądzić wśród nieświętych, jako duch umarły, bezkształtny, aby mnie nikt nie rozpoznał, aż mnie w końcu słonecznik znów ku Wiekuistemu uniesie! Ha, teraz zagrajmy scenę Armidy.
Teraz zagrał scenę ostatnią Armidy z wyrazem, co mnie przeniknął do rdzenia. I tu wyraźnie odchylił się od właściwego oryginału: ale ta wariacja muzyczna była to tożsama scena Glucka niby podniesiona do najwyższej potęgi. Wszystko, co nienawiść, miłość, zwątpienie, szał może wyrazić w najsilniejszych rysach, z mocą wielką ujął w tony. Głos jego zdawał się głosem młodzieńca, który z głębokiej smętnicy wydobył się do wyżyn przenikającej mocy. Wszystkie moje fibry drżały, utraciłem władzę nad sobą. Gdy skończył, rzuciłem mu się w ramiona i głosem ściśniętym pytam:
– Co to? Kto ty jesteś?
Powstał i mierzył we mnie poważnym, przenikającym wzrokiem; gdy jednak znów go chciałem pytać, nagle wraz ze światłem umknął przez drzwi i pozostawił mnie w mroku. Trwało to jakiś kwadrans; zwątpiłem, czy go jeszcze raz zobaczę i, orientując się według położenia klawikordu, chciałem drzwi otworzyć, gdy naraz69 wszedł w starodawnym ubraniu galowym, w bogatej kamizelce, ze szpadą u boku, ze światłem w ręku.
Osłupiałem. Uroczyście zbliżył się ku mnie, łagodnie ujął mnie za rękę i ze szczególnym uśmiechem tak mi powiada:
– Jestem kawaler Gluck70.
Majorat 71
Niedaleko
60
61
62
63
64
65
66
67
68
69
70
71