Pan Kaprowski. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pan Kaprowski - Eliza Orzeszkowa страница 2
– Wzięli, to i wzięli! nie tacy jak on idą… panowie i hrabiowie do wojska idą… Głupia jesteś ty! co ja ci na to poradzić mogę?… Ot darmo łazisz tu, mnie i siebie na nieszczęście narazisz… Siedziałabyś lepiej w chacie. Cóż? jakże ci teraz? Jasiek lepszy dla ciebie, niż był Maciej? Widzisz, że ja dobry jestem, nie zwierz żaden. Kiedy dowiedziałem się, że Maciej was krzywdzi, zaraz umieściłem was w czworaku Jaśka. Z Jaśkami lepiej ci żyć, he? Ordynarją Antek bierze taką, jak i Jasiek, choć młodszy i słabszy. Chleba macie dosyć, hę?
Otarł znowu chustką czoło i czekał na odpowiedź. Nie otrzymał jej jednak. Długiej mowy jego kobieta wysłuchała cierpliwie, ale, gdy umilkł, zamiast odpowiedzieć na zadawane jej pytania, zaczęła:
– Wzięli, to i wzięli. Ja wiem, że nie tacy, jak on, do wojska idą… na to już oni rodzą się, żeby iść… Płakałam, płakałam i płakać przestałam. Piśmienny, myślę sobie, i taki maleńki, taki śliczny… radę sobie da, ludzie go lubić będą. Bóg się nim opiekować będzie.
– Więc czego teraz chcesz? – niecierpliwiąc się, zapytał Wyszyński.
W czarnych ciemnościach coś klasnęło, jakby dwie ręce załamały się z rozpaczą.
– Panie, drogi, miły! on chorowity, a jego wysyłają teraz daleko, daleko, na kraj świata. Pisał do mnie robaczek miły: „Matulu, nie wytrzymam… drogi takiej dalekiej nie wytrzymam, zimna tamtejszego i ludzi cudzych nie wytrzymam. Matulu, żeby mnie tu zostawili, tobym choć czasem mógł ludzi naszych zobaczyć i twoje stare oczy pocałować. Ale mnie już między wami nie bywać… pójdę i zamrę na końcu świata… przyjdź ty jeszcze do mnie, matulu, choć raz, niech choć pożegnam się z tobą!”
Poszłam zaraz do Ongrodu… Świata zza łez nie widziałam, ale szłam… przyszłam do kazarmów. – „Filipku!” wołam. Wyskoczył na schody… padł mi do nóg i w kolana całuje…. „Matulu, my już z tobą ostatni raz widzimy się na tym świecie!”
– Głupstwo! – sarknął Wyszyński – albo to on jeden w dalekie strony idzie… Idą inni i wracają…
– Oj dolo moja! – jęknęła kobieta – idą, idą, ale nie takie mizeractwo jak on… bladziuśkie to było i słabiutkie od urodzenia… potem go ta gorączka schwyciła…
– A no! to czemużeś Antka lepiej nie oddala? ten zdrów i silny.
– Albom ja kogo oddawała! oj dolo moja! Filipka wezwali, poszedł. Starszy, dwadzieścia jeden roczek na Święty Józef skończył, a Antkowi dopiero dziewiętnasty od jesieni się zaczął… Żeby chociaż zdrów był… ale takie mizeractwo… Zaczęliście go uczyć i nie skończyliście… Zapomnieliście o biednej sierocie. Parobka zepsuliście, a księdza nie zrobiliście…
Wyszyński poruszył się niecierpliwie.
– Ot! jeszcze mi tu wymówki prawić będzie! silnego chłopca przy niej zostawili, a cherlaka wzięli. To i czegóż chcesz więcej? Co ja tobie poradzę? Idź precz i nie włócz się tu darmo, bo jak się rozgniewam, to cię z Antkiem całkiem z majątku wyprawię…
Uczynił ruch do odejścia, ale z ciemności wychyliły się naprzód dwie ręce, które rękę jego pochwyciły, a potem głowa w czerwonej chuście, która pochyliła się nisko i rękę tę pocałunkami okrywać zaczęła.
– Panie najdroższy! – pośród pocałunków szeptała kobieta – zmiłuj się… ty mądrzejszy odemnie i od nas wszystkich, biednych ludzi… Daj radę!.. Gdzie mam iść, kogo prosić, żeby jego daleko nie słali, żeby jego tu zostawili… żebyście sami do miasta pojechali… macie znajomych różnych… możebyście co dla niego wykołatali… toż to twoje rodzone dziecko… toć ja przez ciebie całe życie nieszczęśliwa byłam… Ani mię drużki na dzieży sadzały, ani mi do ślubu śpiewały, ani mi nikt w gospodarstwie nie pomagał, ani nikt mnie biednej nigdy nie żałował!
Nagle przerwała. Podniosła głowę. Czarne, zapadłe, spłakane oczy błysnęły i utkwiły w twarzy mężczyzny.
– Paniczu! Stefanku!… ja żalu do ciebie nie mam… Nie przeklinałam cię dotąd i przeklinać nie będę. Lubiłam ciebie jak swoją własną duszę. Miej litość nademną i Filipka mego wyratować pomóż.
Wyszyński czuł się zakłopotanym i rozrzewnionym. Z nogi na nogę przestępował, głośno sapał i ciągle mruczał:
– No i czegóż? cóż? dość już! no dość! pomogę, poradzę się… może…
Wtem rozległ się turkot bryczki. Wyszyński od stóp do głowy drgnął i szeptem Krystynie kilka słów cisnął:
– Zmykaj prędzej! zęby i ducha twego nie było! – A sam pośpieszył do wysiadającego z bryczki podróżnego. Powitawszy gościa, z nim razem wszedł do domu.
Rozdział drugi. Pan Kaprowski
Przybyły, pan Ludwik Kaprowski, był człowiekiem niezbyt już młodym, bo trzydzieści kilka lat mieć mogącym, ale był nadzwyczaj elegancki, śmiały, szczupły, niewysoki, od stóp do głowy okryty cienkiem i zgrabnie skrojonem suknem. Nosił rude faworyty, które otaczały twarz bladą z czołem niskiem i zbrużdżonem, z oczyma rzucającemi zza szkieł spojrzenia ostre i przenikliwe.
Przyjechał w te strony, aby rozmówić się z chłopami sąsiedniej wioski z powodu procesu, który wytoczyli Dzielskiemu, jednemu z większych właścicieli ziemskich, o trzy włóki łąki i dwie włóki ornej ziemi, graniczącej z ich gruntami. Kaprowski proces ten prowadził, i głównym celem przybycia jego tutaj było wydobycie od chłopów na koszta interesu pewnej sumy pieniężnej. Kiedy o celu swojej podróży opowiadać zaczął Wyszyńskiemu, ten wytrzeszczonemi oczyma wpatrywał się w mówiącego.
– Bój się Boga! – zawołał, to dzika pretensja! Ta łąka i ta ziemia jak świat światem do Dzielskiego należały! Ja tu, panie, urodziłem się… wiem…
Kaprowski spoważniał i ręce w kieszenie ubrania włożył.
– Hm! – rzekł – jeżeli nie wygrają, to… przegrają…
Zaśmiał się i pochylony ku Wyszyńskiemu, lekceważąco mówił:
– Gdyby, panie kochany, ci tylko prowadzili procesy, którzy je wygrać mogą, mybyśmy z głodu poumierali.
Szczególny, ukośny uśmiech, ukazujący wśród ryżego zarostu część sczerniałych zębów, rzucił mu na twarz wyraz przebiegłego sprytu. Opowiadać zaczął o niektórych kolegach swoich, którzy na drodze tej dużo zarobili. Były to sprawy różne i dziwne. Ten – zagrodowego szlachcica wprowadził w proces z sąsiadem o kawał gruntu, mający wartość stu rubli, a wycisnąwszy z niego w ciągu lat paru dziesięć razy większą sumę, nietylko proces przegrał, ale jeszcze krowy i konie szlachcicowi na publiczną licytację wystawił. Tamten znowu złapał wdowę po małym właścicielu ziemskim, a po kilku latach obrabiania różnych jej procesów, sam folwark za bezcen i tak potajemnie nabył, że baba ani obejrzała się, jak z czworgiem dzieci na bruk miejski wyleciała… I wiele jeszcze podobnych spraw naopowiadał. Potem się chwalić zaczął, gdzie to on był, co widział, co czytał i zrobił.