Tajny agent. Джозеф Конрад

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Tajny agent - Джозеф Конрад страница 6

Tajny agent - Джозеф Конрад

Скачать книгу

z wymaganiami czynnego życia. Pan Verloc odstąpił o krok.

      – Jak to? Co pan był łaskaw powiedzieć? – wykrzyknął urażonym, chrypliwym głosem.

      Chancelier d'ambassade, któremu powierzono przeprowadzenie owej rozmowy, był widać zdania, że ta misja przekracza jego siły.

      – Chyba będzie najlepiej, jeśli pan się zobaczy z panem Władimirem. Tak, powinien pan stanowczo rozmówić się z panem Władimirem. Niech pan tu poczeka – dodał i wyszedł drobnymi krokami.

      Pan Verloc przesunął natychmiast ręką po włosach. Drobne krople potu wystąpiły mu na czoło. Wypuścił powietrze przez ściągnięte usta jak człowiek dmuchający na łyżkę gorącej zupy. A gdy lokaj w brązowej liberii ukazał się cicho we drzwiach, pan Verloc stał dosłownie na tym samym miejscu, gdzie się znajdował poprzednio. Stał bez ruchu, jakby czuł, że jest otoczony wilczymi dołami20.

      Poszedł za lokajem przejściem oświetlonym przez samotny płomień gazowy, potem kręconymi schodami i wreszcie oszklonym, wesołym korytarzem na pierwszym piętrze. Lokaj otworzył jakieś drzwi i usunął się na bok. Pan Verloc poczuł pod nogami gruby dywan. Pokój był obszerny, trzyokienny; młody człowiek o wygolonej, dużej twarzy, siedzący w obszernym fotelu przed wielkim mahoniowym biurkiem, rzekł po francusku do chancelier d'ambassade, który odchodził z papierami w ręku:

      – Masz rację, mon cher21. Bestia tłusta, bo tłusta.

      Pan Władimir, pierwszy sekretarz, cieszył się w salonach opinią człowieka przyjemnego i zajmującego. Był poniekąd ulubieńcem towarzystwa. Jego dowcip polegał na odkrywaniu zabawnych związków między niepasującymi do siebie pojęciami; rozprawiając w tym duchu, przysiadał na samym brzegu krzesła i podnosił lewą rękę, jakby wystawiał na pokaz swe ucieszne wywody, trzymając je między kciukiem a palcem wskazującym; wygolona, okrągła twarz sekretarza przybierała wtedy wyraz wesołego zdziwienia.

      Lecz w oczach, zwróconych na pana Verloca, nie było śladu wesołości ani zdziwienia. Rozparł się w głębokim fotelu, rozstawiwszy szeroko łokcie, i zarzucił nogę na grube kolano; jego gładka, różowa twarz nadawała mu wygląd przedwcześnie rozwiniętego niemowlęcia, które nikomu gadać głupstw nie pozwoli.

      – Pan chyba rozumie po francusku? – zapytał.

      Pan Verloc potwierdził ochrypłym głosem, że rozumie. Cała jego tłusta postać pochylała się ku przodowi. Stał na dywanie w środku pokoju, trzymając w jednej ręce kapelusz i laskę; druga ręka wisiała bezwładnie u boku. Mruknął skromnie z głębi gardła, że odbył służbę wojskową w artylerii francuskiej. Naraz pan Władimir, wiedziony pogardliwą przekorą, przerzucił się na inny język i zaczął mówić nieskazitelną angielszczyzną bez śladu cudzoziemskiego akcentu.

      – Hm! Tak. Naturalnie. No, zobaczymy. Ile panu wlepili za to, że pan wykradł rysunek udoskonalonego zamka tej ich nowej armaty polowej?

      – Pięć lat obostrzonego więzienia w fortecy – odrzekł niespodzianie pan Verloc bez najlżejszego przejawu uczuć.

      – Wyszedł pan obronną ręką – zauważył pan Władimir. – I dobrze tak panu za to, że się pan dał nakryć. A co pana skłoniło do tego rodzaju roboty?

      W odpowiedzi rozległ się ochrypły głos pana Verloca, ten od codziennego użytku, mówiący o młodości, o nieszczęsnym zadurzeniu się…

      – Aha! Cherchez la femme22 – raczył przerwać pan Władimir, trochę przystępniejszy, lecz bynajmniej nie uprzejmy; wręcz przeciwnie, jego łaskawość miała w sobie coś okrutnego. – Jak dawno jest pan na służbie naszej ambasady?

      – Już od czasów nieboszczyka barona Stott-Wartenheima – odrzekł pan Verloc stłumionym głosem, wysuwając wargi ze smutkiem na znak żalu za zmarłym dyplomatą. Pierwszy sekretarz obserwował spokojnie grę jego fizjonomii.

      – Aha! już od czasu… No! Co pan powie na swoje usprawiedliwienie? – spytał ostro.

      Pan Verloc odrzekł nieco zdziwiony, że nie sądzi, aby miał coś szczególnego do powiedzenia. Wezwano go listem… – I zagłębił szybko rękę w bocznej kieszeni palta, lecz wobec szyderczej, cynicznej czujności pana Władimira postanowił listu nie wyjmować.

      – Ba! Jak pan mógł tak wyjść z fasonu? – rzekł pan Władimir. – Pan nie ma nawet powierzchowności, jakiej pana zawód wymaga. I pan ma być członkiem zagłodzonego proletariatu? Cóż znowu! Pan ma być zaciekłym socjalistą… czy też anarchistą… bo nie wiem?

      – Anarchistą – stwierdził głucho pan Verloc.

      – Bzdury! – ciągnął pan Władimir, nie podnosząc głosu. – Nawet stary Wurmt był zaskoczony pana wyglądem. Nie oszukałby pan idioty. Nawiasem mówiąc, oni wszyscy to banda idiotów, ale pański wygląd jest po prostu niemożliwy. A więc pana stosunki z nami zaczęły się od kradzieży tych rysunków francuskich armat. I dał się pan nakryć. To musiało być bardzo nieprzyjemne dla naszego rządu. Nie wygląda mi pan na sprytnego.

      Pan Verloc starał się usprawiedliwić zachrypłym głosem:

      – Jak miałem już sposobność zaznaczyć, zadurzyłem się najfatalniej w niegodnej…

      Pan Władimir podniósł białą, pulchną rękę.

      – Ach, tak. Tamto nieszczęsne uczucie… z czasów pana młodości. Wzięła pańskie pieniądze, a potem sprzedała pana policji… co?

      Bolesna zmiana w wyrazie twarzy pana Verloca i nagłe obwiśnięcie całej jego postaci świadczyły, że ten godny pożałowania fakt zaszedł istotnie. Pan Władimir objął w kostce swą nogę założoną na kolano. Skarpetka była jedwabna, granatowa.

      – W tym wypadku sprytu pan nie wykazał. Może pan jest zanadto wrażliwy na płeć piękną?

      Pan Verloc dał do zrozumienia gardłowym, głuchym szeptem, że nie jest już młody.

      – Hm! Ta wada z wiekiem nie ustępuje – zauważył pan Władimir ze złowrogą poufałością. – Ale nie! Za tłusty pan na to. Nigdy by pan tak nie wyglądał, gdyby pan był choć trochę wrażliwy na kobiety. Powiem panu, w czym rzecz: pan jest wałkoń. Jak dawno wyciąga pan od nas pieniądze?

      – Od jedenastu lat – zabrzmiała odpowiedź po chwili posępnego wahania. – Powierzono mi w Londynie kilka zleceń, gdy jego ekscelencja baron Stott-Wartenheim był jeszcze ambasadorem w Paryżu. Potem na skutek wskazówek jego ekscelencji osiedliłem się w Londynie. Jestem Anglikiem.

      – Pan jest Anglikiem! Co też pan mówi! Naprawdę?

      – Urodziłem się poddanym brytyjskim – rzekł niezwruszenie pan Verloc. – Ale ojciec mój był Francuzem i stąd…

      – Dość tych wyjaśnień – przerwał tamten. – Więc pan mógł według prawa zostać marszałkiem Francji lub posłem do angielskiego parlamentu… a wówczas byłby pan istotnie oddał naszej ambasadzie pewne usługi.

      Ten wybryk fantazji przywołał coś na kształt słabego uśmiechu na twarz VerIoca.

Скачать книгу


<p>20</p>

wilczy dół – pułapka łowiecka lub daw. przeszkoda fortyfikacyjna w postaci zamaskowanej jamy lub rowu o stromych ścianach. [przypis edytorski]

<p>21</p>

mon cher (fr.) – mój drogi. [przypis edytorski]

<p>22</p>

cherchez la femme (fr.) – szukajcie kobiety! (wyrażenie oznaczające, że ukrytą przyczyną sprawy zazwyczaj jest kobieta). [przypis edytorski]