Lord Jim. Джозеф Конрад

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lord Jim - Джозеф Конрад страница 16

Lord Jim - Джозеф Конрад

Скачать книгу

wrażenie, jakby mógł ścianę rozwalić. Najbardziej uspokajającą oznaką, jaką w nim zauważyłem, było coś w rodzaju powolnego, głębokiego namysłu. Musiał chyba odczuć szczerość w moim głosie i zachowaniu. W sądzie sprawa o napad szła swoim trybem. Pochwyciłem słowa: „No więc – bawół – kij – przejęty okropnym strachem…”

      – Co pan sobie właściwie myślał, żeby się tak na mnie gapić przez całe rano? – rzekł Jim nareszcie. Podniósł na mnie wzrok i spuścił go znowu.

      – A pan się spodziewał, że będziemy wszyscy siedzieli ze spuszczonymi oczami ze względu na pańską drażliwość? – odparłem ostro. Nie myślałem poddawać się potulnie jego wybrykom. Spojrzał znów na mnie i tym razem wzroku nie spuścił patrząc mi prosto w twarz.

      – Tak, to prawda – wyrzekł, jakby rozmyślając nad słusznością mej odpowiedzi – to prawda. Ja to znieść potrafię. Tylko – tu zaczął mówić trochę prędzej – nie pozwolę, aby mi ktokolwiek wymyślał poza obrębem sądu. Z panem był jakiś człowiek. Pan mówił do niego – o tak – wiem z pewnością; wszystko to bardzo pięknie. Pan mówił do niego, ale pan chciał, żebym ja to usłyszał…

      Zapewniłem go, że jest pod wpływem jakiegoś złudzenia. Nie miałem pojęcia, skąd to wynikło.

      – Pan myślał, że nie będę śmiał na to zareagować – rzekł z ledwo dosłyszalną goryczą.

      Ponieważ mnie to zajmowało, rozróżniałem najlżejsze odcienie w mowie Jima, nic jednak nie rozumiejąc. Ale coś szczególnego w jego słowach – może ich ton właśnie, skłonił mię do jak największej wyrozumiałości. Przestałem się złościć na tę kłopotliwą niespodziankę. Było to jakieś nieporozumienie. Jim się widocznie pomylił i doznałem wrażenia, że to jest jakaś ohydna nieszczęsna pomyłka. Pragnąłem końca tej sceny ze względu na przyzwoitość, tak jak się pragnie uciąć jakieś niepowołane, wstrętne zwierzenia. A co najdziwniejsze, wśród rozważań wyższego rzędu zdawałem sobie sprawę z pewnego rodzaju strachu przed możliwością – nawet prawdopodobieństwem – że ta przykra historia skończy się jakąś niesławną burdą, której niepodobna będzie wytłumaczyć i która mię ośmieszy. Nie wzdychałem za trzydniową sławą jak ów człowiek, któremu oficer z „Patny” podbił oko czy nabił guza – poturbował go, jednym słowem. Jim prawdopodobnie nie dbał o to, co robi, a w każdym razie uważałby się za usprawiedliwionego we własnych oczach. Nawet i dziecko by poznało, że był wściekle zły z jakiejś przyczyny, choć zachowywał się spokojnie, a nawet obojętnie. Nie ukrywam, iż pragnąłem niezmiernie uspokoić go za wszelką cenę – ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Byłem jak w mroku bez najlżejszego światełka. Staliśmy naprzeciw siebie w milczeniu. Przytaił się przez jakich piętnaście sekund, po czym zbliżył się o krok, a ja się przygotowałem do odparcia ciosu, choć sądzę, że żaden muskuł mi nie drgnął.

      – Nawet gdyby pan był olbrzymem i miał siłę sześciu ludzi – rzekł bardzo cicho – to i tak powiedziałbym panu, co o nim myślę. Pan…

      – Przestań pan! – krzyknąłem. To go zatrzymało na chwilę. – Zanim pan powie, co o mnie myśli – ciągnąłem szybko – może zechce mnie pan łaskawie poinformować, co ja takiego powiedziałem czy też zrobiłem?

      Nastąpiła pauza; Jim patrzył na mnie oburzony, a ja wytężałem pamięć z nadludzkim wysiłkiem, w czym mi przeszkadzał głos o wschodnim brzmieniu w sali sądowej, protestujący płynnie, a beznamiętnie przeciw oskarżeniu o fałsz. Zaczęliśmy mówić prawie jednocześnie:

      – Pokażę panu zaraz, że nie jestem taki, jak pan myśli – rzekł, a jego ton groził wybuchem.

      – Oświadczam, że nie wiem, o czym pan mówi – jednocześnie zapewniałem poważnie. Usiłował mię zmiażdżyć pogardą swego wzroku.

      – A teraz, kiedy pan widzi, że się pana nie boję, niech się pan stara z tego wyplątać – rzekł. – Któż to miał być tym psem – co? – zapytał. Na koniec zrozumiałem, o co mu chodzi.

      Oglądał mi twarz, jakby szukał, gdzie ma pięść umieścić.

      – Nie pozwolę nikomu… – mruknął groźnie.

      Była to oczywiście ohydna pomyłka. Nie umiem wam wypowiedzieć, jakie to było dla mnie przykre. Widać zobaczył odbicie mych uczuć na twarzy, bo jego wyraz trochę się zmienił.

      – Wielki Boże! – wyjąkałem – pan chyba nie przypuszcza, że ja…

      – Przecież słyszałem na własne uszy – upierał się, po raz pierwszy od początku tej opłakanej sceny podnosząc głos. Potem dodał z pewnym lekceważeniem: – A więc to nie pan? Bardzo pięknie; znajdę ja tego drugiego.

      – Niechże pan z siebie nie robi durnia – krzyknąłem w rozjątrzeniu – to wcale nie o pana chodziło!

      – Ja dobrze słyszałem – powtórzył znów ponuro z nieugiętym uporem.

      Może kto inny byłby się roześmiał z tego uporu. Ale ja się nie roześmiałem. O nie! Nie zdarzyło mi się spotkać człowieka, który by się tak bezlitośnie zdradzał idąc za pierwszym porywem. Jedno słowo pozbawiło Jima całego opanowania – a opanowanie jest bardziej potrzebne dla naszej duchowej przyzwoitości niźli odzienie dla okrycia ciała.

      – Niech pan z siebie nie robi durnia – powtórzyłem.

      – A więc to tamten drugi to powiedział – teraz pan nie zaprzeczy? – rzekł wyraźnie, patrząc mi nieugięcie w twarz.

      – Nie, temu nie przeczę – odparłem odwzajemniając jego spojrzenie.

      Oczy Jima zwróciły się nareszcie w dół – tam, gdzie wskazywałem palcem. Miałem wrażenie, że z początku nie zrozumiał; potem zmieszał się, a w końcu przybrał wyraz zdumienia i przestrachu, jakby pies, na którego wskazywałem, był potworem i jakby Jim nigdy przedtem psa nie widział.

      – Nikomu się nie śniło pana obrażać – rzekłem.

      Wpatrywał się wciąż w to nędzne zwierzę, nieruchome jak posąg; siedziało z nastawionymi uszami i spiczastym pyskiem skierowanym w stronę wejścia; nagle kłapnęło zębami za przelatującą muchą jak automat.

      Spojrzałem na Jima. Czerwień jego białej, spalonej cery pogłębiła się nagle pod puchem policzków, ogarnęła czoło, dotarła aż do kędzierzawych włosów. Uszy zabarwiły mu się purpurą i nawet jasny błękit oczu pociemniał wyraźnie od krwi, która mu uderzyła do głowy. Wydął z lekka drżące wargi, jakby miał natychmiast wybuchnąć płaczem. Spostrzegłem, że z nadmiernego upokorzenia nie jest w stanie wymówić ani słowa. Kto wie? a może także i z rozczarowania. Może miał nadzieję, że to lanie, które zamierzał mi sprawić, będzie dla niego jakąś rehabilitacją czy ukojeniem? Skąd można wiedzieć, jakiej się ulgi spodziewał po tej okazji do burdy? Był tak naiwny, że mógł się spodziewać wszystkiego; ale w tym wypadku zdradził się i nic na tym nie zyskał. Był szczery względem siebie tak jak i wobec mnie, w szalonej nadziei, że uda mu się w ten sposób odeprzeć skutecznie zarzuty, a los odwrócił się od niego z ironią. Wydał jakiś gardłowy dźwięk, jakby go ogłuszono ciosem w głowę.

Скачать книгу