Tajemnicza wyspa. Жюль Верн
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Tajemnicza wyspa - Жюль Верн страница 20
Nazajutrz, 28 marca, inżynier, obudziwszy się około ósmej rano, ujrzał zgromadzonych wokół siebie towarzyszy, którzy z niecierpliwością wyczekiwali jego przebudzenia. Podobnie jak poprzedniego dnia pierwsze jego słowa brzmiały:
– Wyspa czy kontynent?
Jak widać, ta natrętna myśl nie opuszczała go.
– Cóż, tego jeszcze nie wiemy, panie Smith – odparł Pencroff.
– Jeszcze nie wiecie?
– Ale dowiemy się – wtrącił Pencroff – gdy zostanie pan naszym sternikiem w tym kraju.
– Ano spróbuję – powiedział inżynier, wstając bez wielkiego wysiłku na nogi.
– Brawo, to mi się podoba! – zawołał marynarz.
– Konałem przede wszystkim z wyczerpania – powiedział Cyrus Smith. – Trochę jedzenia, przyjaciele, a dojdę do siebie. Macie ogień, prawda?
Przez kilka chwil pytanie pozostało bez odpowiedzi. Wreszcie Pencroff powiedział:
– Niestety, nie mamy ognia, a właściwie, panie Cyrusie, już go nie mamy!
Po czym marynarz opowiedział, co się działo poprzedniego dnia. Rozbawił inżyniera historią o jedynej zapałce, a następnie o nieudanych próbach rozniecenia ognia metodą używaną przez dzikich.
– Pomyślimy, co się da zrobić – powiedział inżynier – a jeśli nie znajdziemy jakiejś substancji podobnej do hubki, to…
– To co wtedy? – zapytał marynarz.
– To zrobimy zapałki.
– Chemiczne?
– Chemiczne!
– Nic łatwiejszego! – zawołał reporter, klepiąc marynarza po ramieniu.
Marynarz nie podzielał tego zdania, lecz nie sprzeciwiał mu się. Po czym wszyscy wyszli na zewnątrz. Na niebie zapanowała znów pogoda. Jaskrawe słońce wynurzało się z fal oceanu i tysiącem złocistych cętek posypało chropowatą powierzchnię olbrzymiej ściany skalnej.
Rzuciwszy okiem dookoła, inżynier usiadł na bryle skalnej. Harbert podał mu kilka garści małży i gronorostów, mówiąc:
– To wszystko, co w tej chwili posiadamy, panie Cyrusie.
– Dziękuję ci, mój chłopcze – odparł inżynier. – To wystarczy, przynajmniej na dziś rano.
Zjadał z apetytem ten skromny posiłek i popijał świeżą wodą, zaczerpniętą z rzeki do dużej muszli.
Towarzysze spoglądali na niego w milczeniu. Zaspokoiwszy pierwszy głód, Cyrus Smith skrzyżował ramiona i powiedział:
– A zatem, przyjaciele, nie wiecie dotąd, czy los rzucił nas na kontynent, czy na wyspę?
– Nie wiemy, panie Cyrusie – odpowiedział chłopak.
– Więc dowiemy się jutro – powiedział inżynier. – Dopóki tego nie będziemy wiedzieli, nie ma co robić.
– I owszem – odparł Pencroff.
– Cóż takiego?
– Postarać się o ogień – powiedział marynarz, który także miał myśl nie dającą mu spokoju.
– Będziemy go mieli, Pencroffie – odparł inżynier. – Wczoraj po drodze spostrzegłem na zachodzie górę dominującą nad całą okolicą.
– Tak jest – powiedział Gedeon Spilett – ta góra wydaje się dość wysoka…
– Otóż jutro – ciągnął dalej inżynier – wdrapiemy się na sam szczyt i przekonamy się, czy ten ląd jest wyspą, czy też kontynentem. Do jutra, powtarzam jeszcze raz, nie ma co robić.
– Ależ jest co robić, rozpalić ogień – powtórzył uparty marynarz.
– Będziemy go mieli, będziemy! – odparł Gedeon Spilett. – Trochę cierpliwości, Pencroffie!
Marynarz popatrzył na Gedeona Spiletta z miną, która zdawała się mówić: „No, jeżeli pan się tym zajmie, to pewnie nieprędko skosztujemy pieczeni”. Lecz nie powiedział ani słowa.
Cyrus Smith także milczał. Sprawa ognia zdawała się go mało interesować. Przez kilka chwil siedział zatopiony w myślach, po czym odezwał się znowu:
– Nasza sytuacja, przyjaciele, jest może opłakana, lecz w każdym razie bardzo prosta. Albo jesteśmy na kontynencie, a wtedy z większym lub mniejszym trudem dotrzemy wreszcie do jakiegoś miejsca, gdzie mieszkają ludzie, albo też jesteśmy na wyspie. W tym drugim przypadku czeka nas jedno z dwojga: jeśli ta wyspa jest zamieszkała, spróbujemy dać sobie radę przy pomocy jej mieszkańców, jeśli zaś jest bezludna, będziemy musieli radzić sobie sami.
– Rzeczywiście, nic prostszego – odparł Pencroff.
– Ale niezależnie od tego – zagadnął Gedeon Spilett – czy to kontynent czy wyspa, jak pan sądzi, Cyrusie, dokąd nas mógł zapędzić ten huragan?
– Prawdę mówiąc, nie wiem na pewno – odparł inżynier – ale wiele przemawia za tym, że na jakiś ląd na Pacyfiku. Gdy opuszczaliśmy Richmond, wicher dął z północnego wschodu i sama jego gwałtowność pozwala przypuszczać, że nie zmienił kierunku. Jeśli więc ten kierunek z północnego wschodu na południowy zachód się utrzymał, przelecieliśmy stany Karoliny Północnej, Karoliny Południowej, Georgii, Zatokę Meksykańską, Meksyk, a następnie część Pacyfiku. Oceniam odległość, jaką przebyliśmy balonem, na co najmniej sześć do siedmiu tysięcy mil, a jeśli wiatr w tym czasie zmienił kierunek o pół kwadranta53, to zapędził nas albo na Archipelag Mendany54, albo na wyspy Paumotu55, albo nawet, jeśli siła jego była większa, niż przypuszczam, na Nową Zelandię. Gdyby ta ostatnia hipoteza okazała się słuszna, nasz powrót do ojczyzny nie byłby trudny. Czy trafilibyśmy na Anglików, czy na Maorysów56, jakoś byśmy się dogadali. Jeśli zaś wybrzeże, na którym się znajdujemy, należy do jednej z bezludnych wysp jakiegoś malutkiego archipelagu, o czym być może zdołamy się przekonać z tego szczytu górującego nad okolicą, wówczas trzeba będzie pomyśleć nad urządzeniem się tutaj tak, jak gdybyśmy już nigdy nie mieli się stąd wydostać.
– Nigdy! – zawołał reporter. – Pan mówi „nigdy”, drogi Cyrusie?
– Lepiej od razu spodziewać się najgorszego – odparł inżynier – a wówczas lepsze będzie miłą niespodzianką.
– Dobrze
53
54
55
56