Faraon. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Faraon - Болеслав Прус страница 7
– Alboż nie pochodzę z rodu kapłanów?! Przecież uczyli mnie, gdym jeszcze nie był następcą tronu. O, gdy zostanę faraonem po moim ojcu, który oby żył wiecznie, położę im na karkach nogę obutą w spiżowy sandał… A najpierwej sięgnę do ich skarbnic, które zawsze były przesycone, ale od czasów Ramzesa Wielkiego zaczęły puchnąć i dzisiaj są tak wydęte złotem, że spoza nich nie widać skarbu faraona.
– Biada mnie i tobie! – westchnął Tutmozis. – Masz zamysły, pod którymi ugiąłby się ten pagórek, gdyby słyszał i rozumiał. A gdzie twoje siły… pomocnicy… żołnierze?… Przeciw tobie stanie cały naród, prowadzony przez potężną klasę… A kto za tobą?
Książę słuchał i zamyślił się. Wreszcie odparł:
– Wojsko…
– Znaczna część jego pójdzie za kapłanami.
– Korpus grecki…
– Beczka wody w Nilu.
– Urzędnicy…
– W połowie należą do nich.
Ramzes smutnie potrząsnął głową i umilkł.
Ze szczytu nagim i kamienistym spadkiem zeszli na drugą stronę wzgórza. Wtem Tutmozis, który wysunął się trochę naprzód, zawołał:
– Czy urok padł na moje oczy?… Spojrzyj, Ramzesie!… Ależ między tymi skałami kryje się drugi Egipt…
– Musi to być jakiś folwark kapłański, który nie opłaca podatków – z goryczą odpowiedział książę.
U ich stóp, w głębi, leżała żyzna dolina mająca formę wideł, których rogi kryły się między skałami. W jednym rogu widać było kilka chat dla służby i ładny domek właściciela czy rządcy. Rosły tu palmy, wino, oliwki, drzewa figowe z powietrznymi korzeniami, cyprysy, nawet młode baobaby. Środkiem płynęła struga wody, zaś na stokach wzgórz, co kilkaset kroków, widać było nieduże sadzawki.
Zeszedłszy między winnice, pełne dojrzałych gron, usłyszeli kobiecy głos, który wołał, a raczej śpiewał na tęskną nutę:
– Gdzie jesteś, kureczko moja, odezwij się, gdzie jesteś, ulubiona?… Uciekłaś ode mnie, choć sama poję cię i karmię czystym ziarnem, aż wzdychają niewolnicy… Gdzież jesteś, odezwij się!… Pamiętaj, że cię noc zaskoczy i nie trafisz do domu, w którym wszyscy ci usługują; albo przyleci z pustyni rudy jastrząb i poszarpie ci serce. Wtedy na próżno będziesz wołała twojej pani, jak teraz ja ciebie… Odezwijże się, bo rozgniewam się i odejdę, a ty będziesz musiała wracać za mną piechotą…
Śpiew zbliżał się w stronę podróżnych. Już śpiewaczka była od nich o kilka kroków, gdy Tutmozis wsunąwszy głowę między krzaki zawołał:
– Spojrzyj no, Ramzesie, ależ to prześliczna dziewczyna!…
Książę, zamiast patrzeć, wpadł na ścieżkę i zabiegł drogę śpiewającej. Było to istotnie piękne dziewczę z greckimi rysami twarzy i cerą słoniowej kości. Spod welonu na głowie wyglądały ogromne, czarne włosy, skręcone w węzeł. Miała na sobie białą szatę powłóczystą, którą z jednej strony unosiła ręką; pod przejrzystą zasłoną widać było dziewicze piersi, z kształtu podobne do jabłek.
– Kto ty jesteś, dziewczyno? – zawołał Ramzes. Z czoła zniknęły mu groźne bruzdy, oczy zaiskrzyły się.
– O Jehowo53!… ojcze!… – krzyknęła przerażona, bez ruchu zatrzymując się na ścieżce. Powoli jednak uspokoiła się, a jej aksamitne oczy przybrały zwykły wyraz łagodnego smutku.
– Skądeś się tu wziął?… – zapytała Ramzesa trochę drżącym głosem. – Widzę, że jesteś żołnierz, a tu żołnierzom wchodzić nie wolno.
– Dlaczego nie wolno?
– Bo to jest ziemia wielkiego pana, Sezofrisa…
– Ho! ho!… – uśmiechnął się Ramzes.
– Nie śmiej się, bo wnet zbledniesz. Pan Sezofris jest pisarzem pana Chairesa, który nosi wachlarz nad najdostojniejszym nomarchą Memfisu… A mój ojciec widział go i padał przed nim na twarz.
– Ho! ho! ho!… – powtarzał, wciąż śmiejąc się, Ramzes.
– Słowa twoje są bardzo zuchwałe – rzekła, marszcząc się, dziewczyna. – Gdyby z twarzy nie patrzyła ci dobroć, myślałabym, że jesteś greckim najemnikiem albo bandytą.
– Jeszcze nim nie jest, ale kiedyś może zostać największym bandytą, jakiego ta ziemia nosiła – wtrącił elegancki Tutmozis, poprawiając swoją perukę.
– A ty musisz być tancerzem – odparła już ośmielona dziewczyna. – O!… jestem nawet pewna, że widziałam cię na jarmarku w Pi-Bailos, jak zaklinałeś węże…
Obaj młodzi ludzie wpadli w doskonały humor.
– A któż ty jesteś? – zapytał dziewczyny Ramzes, biorąc ją za rękę, którą cofnęła.
– Nie bądź taki śmiały. Jestem Sara, córka Gedeona, rządcy tego folwarku.
– Żydówka?… – rzekł Ramzes i cień przesunął mu się po twarzy.
– Cóż to szkodzi… co to szkodzi!… – zawołał Tutmozis. – Czy myślisz, że Żydówki są mniej słodkie od Egipcjanek?… Są tylko skromniejsze i trudniejsze, co ich miłości nadaje wdzięk nadzwyczajny.
– Więc jesteście poganami – rzekła Sara z godnością. – Odpocznijcie, jeżeliście zmęczeni, narwijcie sobie winogron i odejdźcie z Bogiem. Nasza służba nierada takim gościom.
Chciała odejść, lecz Ramzes ją zatrzymał.
– Stój… Podobałaś mi się i nie możesz tak nas opuszczać.
– Zły duch cię opętał. Nikt w tej dolinie nie śmiałby przemawiać w taki sposób do mnie… – oburzyła się Sara.
– Bo widzisz – wtrącił Tutmozis – ten młodzik jest oficerem kapłańskiego pułku Ptah54 i pisarzem u pisarza takiego pana, który nosi wachlarz nad noszącym wachlarz za nomarchą Habu55.
– Pewnie, że musi być oficerem – odparła Sara, w zamyśleniu patrząc na Ramzesa. – Może nawet sam jest wielkim panem?… – dodała, kładąc palec na ustach.
– Czymkolwiek jestem, twoja piękność przewyższa moje dostojeństwo – odparł Ramzes namiętnie. – Powiedz – rzekł nagle – czy prawda, że wy… jadacie wieprzowinę?…
Sara spojrzała
53
54
55