Lalka. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lalka - Болеслав Прус страница 10
Ignacy posunął się z krzesłem.
– I ty to mówisz, Stasiu?… Na serio, bez żartów?
Wokulski zwrócił na niego spokojne wejrzenie.
– Ja mówię – odparł. – Cóż w tym dziwnego? Czyliż to samo prawo nie stosuje się do mnie, do ciebie, do nas wszystkich?… Za dużo płakałem nad sobą, ażebym się miał rozczulać nad Turcją.
Pan Ignacy spuścił oczy i umilkł. Wokulski jadł.
– No, a jakże tobie poszło? – zapytał Rzecki już zwykłym tonem.
Wokulskiemu błysnęły oczy. Położył bułkę i oparł się o poręcz kanapy.
– Pamiętasz – rzekł – ile wziąłem pieniędzy, gdym stąd wyjeżdżał?
– Trzydzieści tysięcy rubli, całą gotówkę.
– A jak ci się zdaje: ile przywiozłem?
– Pięćdzie… ze czterdzieści tysięcy… Zgadłem?… – pytał Rzecki, niepewnie patrząc na niego.
Wokulski nalał szklankę wina i wypił ją powoli.
– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy rubli, z tego dużą część w złocie – rzekł dobitnie. – A ponieważ kazałem zakupić banknoty, które po zawarciu pokoju sprzedam, więc będę miał przeszło trzysta tysięcy rubli…
Rzecki pochylił się ku niemu i otworzył usta.
– Nie bój się – ciągnął Wokulski. – Grosz ten zarobiłem uczciwie, nawet ciężko, bardzo ciężko. Cały sekret polega na tym, żem miał bogatego wspólnika i że kontentowałem się cztery i pięć razy mniejszym zyskiem niż inni. Toteż mój kapitał ciągle wzrastający był w ciągłym ruchu. – No – dodał po chwili – miałem też szalone szczęście… Jak gracz, któremu dziesięć razy z rzędu wychodzi ten sam numer w rulecie. Gruba gra?… prawie co miesiąc stawiałem cały majątek, a co dzień życie.
– I tylko po to jeździłeś tam? – zapytał Ignacy.
Wokulski drwiąco spojrzał na niego.
– Czy chciałeś, ażebym został tureckim Wallenrodem?…104
– Narażać się dla majątku, gdy się ma spokojny kawałek chleba!… – mruknął pan Ignacy kiwając głową i podnosząc brwi.
Wokulski zadrżał z gniewu i zerwał się z kanapy.
– Ten spokojny chleb – mówił zaciskając pięści – dławił mnie i dusił przez lat sześć!… Czy już nie pamiętasz, ile razy na dzień przypominano mi dwa pokolenia Minclów albo anielską dobroć mojej żony? Czy był kto z dalszych i bliższych znajomych, wyjąwszy ciebie, który by mię nie dręczył słowem, ruchem, a choćby spojrzeniem? Ileż to razy mówiono o mnie i prawie do mnie, że karmię się z fartucha żony, że wszystko zawdzięczam pracy Minclów, a nic, ale to nic – własnej energii, choć przecie ja podźwignąłem ten kramik, zdwoiłem jego dochody…
Mincle i zawsze Mincle!… Dziś niech mnie porównają z Minclami. Sam jeden przez pół roku zarobiłem dziesięć razy więcej aniżeli dwa pokolenia Minclów przez pół wieku. Na zdobycie tego, com ja zdobył pomiędzy kulą, nożem i tyfusem, tysiąc Minclów musiałoby się pocić w swoich sklepikach i szlafmycach. Teraz już wiem, ilu jestem wart Minclów, i jak mi Bóg miły, dla podobnego rezultatu drugi raz powtórzyłbym moją grę! Wolę obawiać się bankructwa i śmierci aniżeli wdzięczyć się do tych, którzy kupią u mnie parasol, albo padać do nóg tym, którzy w moim sklepie raczą zaopatrywać się w waterklozety…
– Zawsze ten sam! – szepnął Ignacy.
Wokulski ochłonął. Oparł się na ramieniu Ignacego i zaglądając mu w oczy rzekł łagodnie:
– Nie gniewasz się, stary?
– Czego? Albo nie wiem, że wilk nie będzie pilnował baranów… Naturalnie…
– Cóż u was słychać? – powiedz mi.
– Akurat tyle, co pisałem ci w raportach. Interesa dobrze idą, towarów przybyło, a jeszcze więcej zamówień. Trzeba jednego subiekta.
– Weźmiemy dwu, sklep rozszerzymy, będzie wspaniały.
– Bagatela!
Wokulski spojrzał na niego z boku i uśmiechnął się widząc, że stary odzyskuje dobry humor.
– Ale co w mieście słychać? W sklepie, dopóki ty w nim jesteś, musi być dobrze.
– W mieście…
– Z dawnych kundmanów105 nie ubył kto? – przerwał mu Wokulski, coraz szybciej chodząc po pokoju.
– Nikt! Przybyli nowi.
– A… a…
Wokulski stanął jakby wahając się. Nalał znowu szklankę wina i wypił duszkiem.
– A Łęcki kupuje u nas?…
– Częściej bierze na rachunek.
– Więc bierze… – Tu Wokulski odetchnął. – Jakże on stoi?
– Zdaje się, że to skończony bankrut i bodajże w tym roku zlicytują mu nareszcie kamienicę.
Wokulski pochylił się nad kanapą i zaczął bawić się z Irem.
– Proszę cię… A panna Łęcka nie wyszła za mąż?
– Nie.
– A nie wychodzi?…
– Bardzo wątpię. Kto dziś ożeni się z panną mającą wielkie wymagania, a żadnego posagu? Zestarzeje się, choć ładna. Naturalnie…
Wokulski wyprostował się i przeciągnął. Jego surowa twarz nabrała dziwnie rzewnego wyrazu.
– Mój kochany stary! – mówił biorąc Ignacego za rękę – mój poczciwy stary przyjacielu! Ty nawet nie domyślasz się, jakim ja szczęśliwy, że cię widzę, i jeszcze w tym pokoju. Pamiętasz, ilem ja tu spędził wieczorów i nocy… jak mnie karmiłeś… jak oddawałeś mi co lepsze odzienie… Pamiętasz?…
Rzecki uważnie spojrzał na niego i pomyślał, że wino musi być dobre, skoro aż tak rozwiązało usta Wokulskiemu.
Wokulski usiadł na kanapie i oparłszy głowę o ścianę mówił jakby do siebie:
– Nie masz pojęcia, co ja wycierpiałem, oddalony od wszystkich, niepewny, czy już kogo zobaczę,
104
105