Lalka. Болеслав Прус

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lalka - Болеслав Прус страница 30

Lalka - Болеслав  Прус

Скачать книгу

nic nie odpowiedział. Usiadł do swej księgi i udawał, że rachuje, ale naprawdę nie robił nic, nie miał siły. Przypomniał sobie tylko swoje niedawne marzenia o uszczęśliwieniu ludzkości i osądził, że musi być mocno zdenerwowany.

      „Rozigrał się we mnie sentymentalizm i fantazja – myślał. – Zły to znak. Mogę ośmieszyć się, zrujnować…”

      I machinalnie przypatrywał się niezwykłej fizjognomii damy, która wybierała neseserki. Była ubrana skromnie, miała gładko uczesane włosy. Na jej twarzy białej i razem żółtej malował się głęboki smutek; spoza ust przyciętych wyglądała złość, a ze spuszczonych oczu błyskał czasami gniew, niekiedy pokora.

      Mówiła głosem cichym i łagodnym, a targowała się jak stu skąpców. To było za drogie, tamto za tanie; tu plusz stracił barwę, tam zaraz odlezie skórka, a ówdzie ukazuje się rdza na okuciach. Lisiecki już cofnął się od niej rozgniewany, Klejn odpoczywał, a tylko Mraczewski rozmawiał z nią jak z osobą znajomą.

      W tej chwili otworzyły się drzwi sklepu i ukazał się w nich – jeszcze oryginalniejszy jegomość. Lisiecki powiedział o nim, że jest podobny do suchotnika, któremu w trumnie zaczęły odrastać wąsy i faworyty. Wokulski zauważył, że gość ma gapiowato otwarte usta, a za ciemnymi binoklami nosi duże oczy, z których przeglądało jeszcze większe roztargnienie.

      Gość wszedł kończąc rozmowę z kimś na ulicy, lecz wnet cofnął się, aby swego towarzysza pożegnać. Potem znowu wszedł i znowu cofnął się zadzierając do góry głowę, jakby czytał szyld. Nareszcie wszedł na dobre, ale drzwi za sobą nie zamknął. Wypadkowo spojrzał na damę i – spadły mu z nosa ciemne binokle.

      – A… a… a!… – zawołał.

      Ale dama gwałtownie odwróciła się od niego do neseserek i upadła na krzesło.

      Do przybysza wybiegł Mraczewski i uśmiechając się dwuznacznie, zapytał:

      – Pan baron rozkaże?…

      – Spinki, uważa pan, spinki zwyczajne, złote albo stalowe… Tylko, rozumie pan, muszą być w kształcie czapki dżokejskiej i – z biczem…

      Mraczewski otworzył gablotkę ze spinkami.

      – Wody… – odezwała się dama słabym głosem.

      Rzecki nalał jej wody z karafki i podał z oznakami współczucia.

      – Pani dobrodziejce słabo?… Może by doktora…

      – Już mi lepiej – odparła.

      Baron oglądał spinki, ostentacyjnie odwracając się tyłem do damy.

      – A może, czy nie sądzi pan, byłyby lepsze spinki w formie podków? – pytał Mraczewskiego.

      – Myślę, że panu baronowi potrzebne są i te, i te. Sportsmeni noszą tylko oznaki sportsmeńskie, ale lubią odmianę.

      – Powiedz mi pan – odezwała się nagle dama do Klejna – na co podkowy ludziom, którzy nie mają za co utrzymywać koni?…

      – Otóż, proszę pana – mówił baron – wybrać mi jeszcze parę drobiazgów w formie podkowy…

      – Może by popielniczkę? – zapytał Mraczewski.

      – Dobrze, popielniczkę – odparł baron.

      – Może gustowny kałamarz z siodłem, dżokejką, szpicrutą216?

      – Proszę o gustowny kałamarz z siodłem i dżokejką…

      – Powiedz mi pan – mówiła dama do Klejna podniesionym głosem – czy wam nie wstyd zwozić tak kosztowne drobiazgi, kiedy kraj jest zrujnowany?… Czy nie wstyd kupować konie wyścigowe…

      – Drogi panie – zawołał nie mniej głośno baron do Mraczewskiego – zapakuj wszystkie te garnitury, popielniczkę, kałamarz i odeszlij217 mi do domu. Macie prześliczny wybór towarów… Serdecznie dziękuję… Adieu!

      I wybiegł ze sklepu wracając się parę razy i spoglądając na szyld nad drzwiami.

      Po odejściu oryginalnego barona w sklepie zapanowało milczenie. Rzecki patrzył na drzwi, Klejn na Rzeckiego, a Lisiecki na Mraczewskiego, który znajdując się z tyłu damy krzywił się w sposób bardzo dwuznaczny.

      Dama z wolna podniosła się z krzesła i zbliżyła się do kantorka, za którym siedział Wokulski.

      – Czy mogę spytać – rzekła drżącym głosem – ile panu winien jest ten pan, który dopiero co wyszedł?…

      – Rachunki tego pana ze mną, szanowna pani, gdyby je miał, należą tylko do niego i do mnie – odpowiedział Wokulski kłaniając się.

      – Panie – ciągnęła dalej rozdrażniona dama – jestem Krzeszowska, a ten pan jest moim mężem. Długi jego obchodzą mnie, ponieważ on zagarnął mój majątek, o który w tej chwili toczy się między nami proces…

      – Daruje pani – przerwał Wokulski – ale stosunki między małżonkami do mnie nie należą.

      – Ach, więc tak?… Zapewne, że dla kupca jest to najwygodniej. Adieu.

      I opuściła sklep trzaskając drzwiami.

      W kilka minut po jej odejściu wbiegł do sklepu baron. Parę razy wyjrzał na ulicę, a następnie zbliżył się do Wokulskiego.

      – Najmocniej przepraszam – rzekł usiłując utrzymać binokle na nosie – ale jako stały gość pański, ośmielę się w zaufaniu zapytać: co mówiła dama, która wyszła przed chwilą?… Bardzo przepraszam za moją śmiałość, ale w zaufaniu…

      – Nic nie mówiła, co by kwalifikowało się do powtórzenia – odparł Wokulski.

      – Bo uważa pan, jest to, niestety! moja żona… Pan wie, kto jestem… Baron Krzeszowski… Bardzo zacna kobieta, bardzo światła, ale skutkiem śmierci naszej córki trochę zdenerwowana i niekiedy… Pojmuje pan?… Więc nic?…

      – Nic.

      Baron ukłonił się i już we drzwiach skrzyżował spojrzenia z Mraczewskim, który mrugnął na niego.

      – Więc tak?… – rzekł baron, ostro patrząc na Wokulskiego.

      I wybiegł na ulicę. Mraczewski skamieniał i oblał się rumieńcem powyżej włosów. Wokulski trochę pobladł, lecz spokojnie usiadł do rachunków.

      – Cóż to za oryginalne diabły, panie Mraczewski? – spytał Lisiecki.

      – A to cała historia! – odparł Mraczewski przypatrując się spod oka Wokulskiemu. – Jest to baron Krzeszowski, wielki dziwak, i jego żona, trochę narwana. Nawet skuzynowani ze mną, ale cóż!… – westchnął spoglądając w lustro. – Ja nie

Скачать книгу


<p>216</p>

szpicruta – giętki pręt, zazwyczaj obciągnięty skórą, używany przy jeździe konnej. [przypis redakcyjny]

<p>217</p>

odeszlij – dziś: odeślij. [przypis edytorski]