Lalka. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lalka - Болеслав Прус страница 31
Opowiadał lekkim tonem i kręcił się po sklepie z miną panicza, który przyszedł tu na chwilkę, ale zaraz wyjdzie. Wokulski mienił się siedząc na fotelu; już nie mógł znieść głosu Mraczewskiego.
„Kuzyn Krzeszowskich… – myślał. – Dostanie bilet miłosny od panny Izabeli… A, infamis!…”
I przemógłszy się wrócił do swej księgi. Do sklepu znowu poczęli wchodzić goście, wybierać towary, targować się, płacić. Ale Wokulski widział tylko ich cienie, pogrążony w pracy. A im dłuższe sumował kolumny, im większe wypadały mu sumy, tym bardziej czuł, że w sercu kipi mu jakiś gniew bezimienny. O co?… na kogo?… mniejsza. Dosyć, że ktoś za to zapłaci, pierwszy z brzegu.
Około siódmej sklep już stanowczo wyludnił się, subiekci rozmawiali, Wokulski wciąż rachował. Wtem znowu usłyszał nieznośny głos Mraczewskiego, który mówił aroganckim tonem:
– Co mi pan, panie Klejn, będzie zawracał głowę!… Wszyscy socjaliści są złodzieje, bo chcieliby dzielić się cudzym, i – szubrawcy, bo mają na dwu jedną parę butów i nie wierzą w chustki do nosa.
– Nie mówiłbyś pan tak – odparł smutnie Klejn – gdybyś przeczytał choć z parę broszurek, nawet niedużych.
– Błazeństwo… – przerwał Mraczewski włożywszy ręce w kieszenie. – Będę czytał broszury, które chcą zniszczyć rodzinę, wiarę i własność!… No, takich głupich nie znajdziesz pan w Warszawie.
Wokulski zamknął księgę i włożył ją do kantorka. W tej chwili znowu weszły do sklepu trzy panie żądając rękawiczek.
Targ z nimi przeciągnął się z kwadrans. Wokulski siedział na fotelu i patrzył w okno; gdy zaś damy wyszły, odezwał się tonem bardzo spokojnym:
– Panie Mraczewski.
– Co pan każe?… – spytał piękny młodzieniec biegnąc do kantorka krokiem kontredansowym218.
– Od jutra niech pan postara się o inne miejsce – rzekł krótko Wokulski.
Mraczewski osłupiał.
– Dlaczego, panie szefie?… Dlaczego?…
– Dlatego, że u mnie już pan nie ma miejsca.
– Jakiż powód?… Przecie chyba nic złego nie zrobiłem? Gdzież pójdę, jeżeli pan tak nagle pozbawi mię posady?…
– Świadectwo dostanie pan dobre – odparł Wokulski. – Pan Rzecki wypłaci panu pensję za następny kwartał, wreszcie – za pięć miesięcy… A powód jest ten, że ja i pan nie pasujemy do siebie… Zupełnie nie pasujemy. – Mój Ignacy, zrób z panem Mraczewskim rachunek do pierwszego października.
To powiedziawszy Wokulski wstał z fotelu i wyszedł na ulicę.
Dymisja Mraczewskiego zrobiła takie wrażenie, że subiekci nie przemówili między sobą ani słowa, a pan Rzecki kazał zamknąć sklep, chociaż nie było jeszcze ósmej. Pobiegł zaraz do mieszkania Wokulskiego, lecz go tam nie zastał. Przyszedł drugi raz o jedynastej w nocy, lecz w oknach było ciemno, i pan Ignacy wrócił do siebie zgnębiony.
Na drugi dzień, w Wielki Czwartek, Mraczewski już nie pokazał się w sklepie. Pozostali koledzy jego byli smutni i czasem naradzali się między sobą po cichu.
Około pierwszej przyszedł Wokulski. Lecz nim usiadł do kantorka, otworzyły się drzwi i zwykłym wahającym się krokiem wbiegł pan Krzeszowski zadając sobie wiele trudu nad osadzeniem binokli na nosie.
– Panie Wokulski – zawołał roztargniony gość, prawie ode drzwi. – W tej chwili dowiaduję się… Jestem Krzeszowski… Dowiaduję się, że ten biedny Mraczewski z mojej winy otrzymał dymisję. Ależ, panie Wokulski, ja wczoraj bynajmniej nie miałem pretensji do pana… Ja szanuję dyskrecję, jaką okazał pan w sprawie mojej i mojej żony… Ja wiem, że pan jej odpowiedział, jak przystało na dżentelmena…
– Panie baronie – odparł Wokulski – ja nie prosiłem pana o świadectwo przyzwoitości. Poza obrębem tego – co pan każe?…
– Przyszedłem prosić o przebaczenie biednemu Mraczewskiemu, który nawet…
– Do pana Mraczewskiego nie mam żadnej pretensji, nawet tej, ażeby do mnie wracał.
Baron przygryzł wargi. Chwilę milczał, jakby odurzony szorstką odmową; na koniec ukłonił się i cicho powiedziawszy: „Przepraszam…”, opuścił sklep.
Panowie Klejn i Lisiecki cofnęli się za szafy i po krótkiej naradzie wrócili do sklepu, od czasu do czasu rzucając na siebie smutne, lecz wymowne spojrzenia.
Około trzeciej po południu ukazała się pani Krzeszowska. Zdawało się, że jest bledsza, żółciejsza i jeszcze czarniej ubrana niż wczoraj. Lękliwie obejrzała się po sklepie, a spostrzegłszy Wokulskiego zbliżyła się do kantorka.
– Panie – rzekła cicho – dziś dowiedziałam się, że pewien młody człowiek, Mraczewski, z mojej winy stracił u pana miejsce. Jego nieszczęśliwa matka…
– Pan Mraczewski już nie jest u mnie i nie będzie – odparł Wokulski z ukłonem. – Czym więc mogę pani służyć?…
Pani Krzeszowska miała widocznie ułożoną dłuższą mowę. Na nieszczęście, spojrzała Wokulskiemu w oczy i… z wyrazem: „Przepraszam…”, wyszła ze sklepu.
Panowie Klejn i Lisiecki – mrugnęli na siebie wymowniej niż dotychczas, lecz poprzestali na jednomyślnym wzruszeniu ramionami.
Dopiero około piątej po południu zbliżył się do Wokulskiego Rzecki. Oparł ręce na kantorku i rzekł półgłosem:
– Matka tego Mraczewskiego, Staśku, jest bardzo biedna kobieta…
– Zapłać mu pensję do końca roku – odparł Wokulski.
– Myślę… Stasiu, myślę, że nie można aż tak karać człowieka za to, że ma inne niż my przekonania polityczne…
– Polityczne?… – powtórzył Wokulski takim tonem, że panu Ignacemu przeszedł mróz po kościach…
– Zresztą, powiem ci – ciągnął dalej pan Ignacy – szkoda takiego subiekta. Chłopak piękny, kobiety go pasjami lubią…
– Piękny? – odparł Wokulski. – Więc niech pójdzie na utrzymanie, jeżeli taki piękny.
Pan Ignacy cofnął się. Panowie Lisiecki i Klejn już nawet nie spoglądali na siebie.
W godzinę później przyszedł do sklepu niejaki pan Zięba, którego Wokulski przedstawił jako nowego subiekta.
Pan Zięba miał około lat trzydziestu; był może tak przystojny jak Mraczewski, ale
218