Lalka. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lalka - Болеслав Прус страница 66
„Skąd ja ją znam?” – pomyślał Wokulski wychodząc z bramy na ulicę.
Dama obejrzała się, lecz spostrzegłszy go odwróciła głowę.
„Tak – myślał – widziałem ją w kwietniu na grobach, a później w sklepie. Nawet Rzecki zwracał mi na nią uwagę i mówił, że ma śliczne nogi. Istotnie ładne.”
Cofnął się znowu w bramę i począł czytać spis mieszkańców.
„Co?… Baronowa Krzeszowska na drugim piętrze!… Co?… co?… Maruszewicz w lewej oficynie na pierwszym?, Szczególny zbieg okoliczności. Trzecie piętro od frontu studenci… Ale kto może być ta piękność? Prawa oficyna, pierwsze piętro – Jadwiga Misiewicz, emerytka, i Helena Stawska z córeczką. Z pewnością ona.”
Wszedł na podwórko i oglądał się. Prawie wszystkie okna były otwarte. W tylnej oficynie na dole była pralnia zatytułowana paryską; na trzecim piętrze było słychać kucie szewskiego młotka, poniżej na gzemsie gruchało parę gołębi, a na drugim piętrze tej samej oficyny od kilku minut rozlegały się miarowe dźwięki fortepianu i krzykliwy sopran śpiewający gamę:
– A!… a!… a!… a!… a!… a!… a!… a!…
Wysoko nad sobą, na trzecim piętrze, Wokulski usłyszał silny bas męski, który mówił:
– O! znowu zażyła kussiny390… Już z niej wyłazi soliter… Marysiu!… chodź no do nas…
Jednocześnie z okna na drugim piętrze wychyliła się głowa kobiety wołającej:
– Marysiu!… wracaj mi zaraz do domu… Marysiu!…
„Słowo daję, że to pani Krzeszowska” – szepnął Wokulski.
W tej chwili usłyszał charakterystyczny szelest: z trzeciego piętra padł strumień wody, trafił na wychyloną głowę pani Krzeszowskiej i rozprysnął się po podwórku.
– Marysiu!… chodź do nas… – wołał bas.
– Nikczemnicy!… – odpowiedziała pani Krzeszowska odwracając twarz w górę.
Nowy strumień wody lunął z trzeciego piętra i zatamował jej mowę. Zarazem wychylił się stamtąd młody człowiek z czarnym zarostem i zobaczywszy cofającą się fizjognomię pani Krzeszowskiej zawołał pięknym basem:
– Ach, to pani dobrodziejka!… Bardzo przepraszam…
Odpowiedział mu z mieszkania pani Krzeszowskiej spazmatyczny płacz niewieści:
– O, ja nieszczęśliwa!… Przysięgnę, że to on, nikczemnik, nasadził na mnie tych bandytów… Wywdzięcza mi się, żem go wydobyła z nędzy!… Żem kupiła jego konia!…
Tymczasem na dole praczki prały bieliznę, na trzecim piętrze szewc kuł, a na drugim w tylnej oficynie dźwięczał fortepian i rozlegała się wrzaskliwa gama:
– A!… a!… a!… a!… a!… a!… a!… a!…
„Wesoły dom, nie ma co…” – szepnął Wokulski otrzepując krople wody, które mu spadły na rękaw.
Wyszedł z podwórza na ulicę i jeszcze raz obejrzawszy nieruchomość, której miał zostać panem, skręcił w Aleję Jerozolimską. Tu wziął dorożkę i pojechał do adwokata.
W przedpokoju adwokata zastał paru obdartych Żydków i starą kobietę w chustce na głowie. Przez otwarte drzwi na lewo widać było szafy zapełnione aktami, trzech dependentów391 szybko piszących i kilku gości z waszecia392, z których jeden miał fizjognomię kryminalną, a reszta bardzo znudzone.
Stary lokaj z siwymi wąsami i podejrzliwym wejrzeniem zdjął z Wokulskiego palto i zapytał:
– Wielmożny pan na dłuższy interes?
– Na krótszy.
Wprowadził Wokulskiego do sali na prawo.
– Jak mam zameldować?
Wokulski podał bilet i został sam. W sali były sprzęty kryte amarantowym utrechtem jak w wagonach pierwszej klasy – kilka ozdobnych szaf z pięknie oprawnymi książkami, które tak wyglądały, jakby ich nigdy nie czytano – na stole zaś parę ilustracji i albumów, które zdaje się, oglądali wszyscy. W jednym rogu sali stał gipsowy posąg bogini Temidy393 z mosiężnymi wagami i brudnymi kolanami.
– Pan mecenas prosi!… – odezwał się służący przez uchylone drzwi.
Gabinet znakomitego adwokata miał sprzęty kryte brązową skórą, w oknach brązowego koloru firanki, a na ściennych obiciach brązowe desenie. Sam gospodarz odziany był w brązowy surdut i trzymał w ręku bardzo długi cybuch, u góry zakończony funtowym bursztynem i piórkiem.
– Byłem pewny, że dziś powitam szanownego pana u siebie – rzekł adwokat podsuwając Wokulskiemu fotel na kółkach i prostując nogą dywan, który się nieco zmarszczył. – Jednym wyrazem – ciągnął adwokat – możemy rachować na jakieś trzysta tysięcy rubli udziałów w naszej spółce. A że do rejenta pójdziemy jak najrychlej i gotówkę ściągniemy co do grosza, w tym może pan rachować na mnie…
Wszystko to mówił akcentując ważniejsze wyrazy, ściskał Wokulskiego za rękę i obserwował go spod oka.
– A tak… spółka!… – powtórzył Wokulski usiadłszy na fotelu. – To rzecz tych panów, ile zbiorą gotówki.
– No, zawsze kapitał… – wtrącił adwokat.
– Mam go bez spółki.
– Dowód zaufania…
– Wystarcza mi własne.
Adwokat umilkł i pośpiesznie zaczął ssać dym z piórka.
– Mam prośbę do mecenasa – rzekł po chwili Wokulski.
Adwokat utopił w nim spojrzenie pragnąc odgadnąć: co to za prośba? Od natury jej bowiem zależał sposób słuchania. Widocznie jednak nie odkrył nic groźnego, gdyż jego fizjognomia przybrała wyraz poważnej, lecz serdecznej życzliwości.
– Chcę kupić kamienicę – ciągnął Wokulski.
– Już?… – spytał mecenas podnosząc brwi i schylając głowę. – Winszuję, bardzo winszuję… Dom handlowy nie na próżno nazywa się domem… Kamienica dla kupca jest jak strzemię dla jeźdźca; pewniej siedzi na interesach. Handel nie oparty na tak realnej podstawie, jaką jest dom, jest tylko kramarstwem. O jakąż to chodzi kamienicę, jeżeli szanowny pan raczysz mnie już zaszczycać swoim zaufaniem?
– Ma być w tych dniach licytowany dom pana Łęckiego…
390
391
392
393
Temida – w mitologii greckiej boginii sprawiedliwości. [przypis redakcyjny]