Lalka. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lalka - Болеслав Прус страница 62
– Słucham – odparł Wokulski.
Gdyby stał na szafocie, nie doznałby tak strasznych wrażeń jak w tej chwili. Był pewny, że chodzi o pannę Izabelę i że w tym samym miejscu zdecydują się jego losy.
– Pan był przyrodnikiem? – spytał Ochocki.
– Tak.
– I w dodatku przyrodnikiem entuzjastą. Wiem, co pan przeszedł, od dawna szanuję pana z tego powodu… To za mało; powiem więcej… Od roku wspomnienie o trudnościach, z jakimi szamotał się pan, dodawało mi otuchy… Mówiłem sobie: zrobię przynajmniej to, co ten człowiek, a ponieważ nie mam takich przeszkód, więc – zajdę dalej od niego…
Wokulski słuchając myślał, że marzy albo że rozmawia z wariatem.
– Skąd pan to wie?… – spytał Ochockiego.
– Od doktora Szumana.
– Ach, od Szumana. Ale do czego to wszystko prowadzi?…
– Zaraz powiem – odparł Ochocki. – Byłeś pan przyrodnikiem entuzjastą i… w rezultacie rzuciłeś pan nauki przyrodnicze. Otóż, w którym roku życia osłabnął pański zapał w tym kierunku?…
Wokulski poczuł jakby uderzenie toporem w głowę. Pytanie było tak przykre i niespodziewane, że przez chwilę nie tylko nie umiał odpowiedzieć, ale nawet zebrać myśli.
Ochocki powtórzył, bystro przypatrując się swemu towarzyszowi.
– W którym roku?… – rzekł Wokulski. – W zeszłym roku… Dziś mam czterdziesty szósty rok…
– A zatem ja do kompletnego ochłodzenia się mam jeszcze przeszło piętnaście lat. To mi trochę dodaje odwagi… – rzekł jakby do siebie Ochocki.
I znowu po chwili dodał:
– To jedno pytanie, a teraz drugie, ale – nie obraź się pan. W którym roku życia zaczynają mężczyźnie obojętnieć kobiety?…
Drugi cios. Był moment, że Wokulski chciał schwycić młodzieńca za gardło i udusić. Opamiętał się jednak i odparł ze słabym uśmiechem:
– Myślę, że one nigdy nie obojętnieją… Owszem, coraz wydają się droższymi…
– Źle! – szepnął Ochocki. – Ha, zobaczymy, kto mocniejszy.
– Kobiety, panie Ochocki.
– Jak dla kogo, panie – odpowiedział młody człowiek wpadając znowu w zamyślenie.
I zaczął mówić jakby do siebie.
– Kobiety, ważna rzecz. Kochałem się już, zaraz, ileż to?… Cztery… sześć… ze siedem, tak, siedem razy… Zabiera to dużo czasu i napędza desperackie myśli… Głupia rzecz, miłość… Poznajesz, kochasz, cierpisz… Potem jesteś znudzony albo zdradzony… Tak, dwa razy byłem znudzony, a pięć razy zdradzony… Potem znajdujesz nową kobietę, doskonalszą od innych – a potem ona robi to samo, co mniej doskonałe… Ach, jakiż podły gatunek zwierząt te baby!… Bawią się nami, choć ograniczony ich mózg nawet nie jest w stanie nas pojąć… No, prawda, że i tygrys może bawić się człowiekiem… Podłe, ale miłe… Mniejsza o nie! A tymczasem gdy raz opanuje człowieka idea, już go nie opuszcza i nie zdradza nigdy…
Położył rękę na ramieniu Wokulskiego i patrząc mu w oczy jakimś rozstrzelonym i rozmarzonym wzrokiem spytał:
– Wszakże pan myślał kiedyś o machinach latających?… Nie o kierowaniu balonami, które są lżejsze od powietrza, bo to błazeństwo, ale – o locie machiny ciężkiej, napełnionej i obwarowanej jak pancernik?… Czy pan rozumie, jaki nastąpiłby przewrót w świecie po podobnym wynalazku?… Nie ma fortec, armii, granic… Znikają narody, lecz za to w nadziemskich budowlach przychodzą na świat istoty podobne do aniołów lub starożytnych bogów… Już ujarzmiliśmy wiatr, ciepło, światło, piorun… Czy więc nie sądzisz pan, że nadeszła pora nam samym wyzwolić się z oków ciężkości?… To idea leżąca dziś w duchu czasu… Inni już pracują nad nią; mnie ona dopiero nasyca, ale od stóp do głów… Co mnie ciotka z jej radami i prawidłami dobrego tonu!… Co mnie żeniaczka, kobiety, a nawet mikroskopy, stosy i lampy elektryczne?… Oszaleję albo… przypnę ludzkości skrzydła…
– A gdybyś pan je nawet przypiął, to co?… – spytał Wokulski.
– Sława, jakiej nie dosięgnął jeszcze żaden człowiek – odparł Ochocki. – To moja żona, to moja kobieta… Bądź pan zdrów, muszę iść…
Uścisnął Wokulskiemu rękę, zbiegł ze wzgórza i zniknął między drzewami.
Na Ogród Botaniczny i na Łazienki zapadał już mrok.
„Wariat czy geniusz?… – szepnął Wokulski czując, że sam jest w najwyższym stopniu rozstrojony. – A jeżeli geniusz?…”
Wstał i poszedł w głąb ogrodu, między spacerujących ludzi. Zdawało mu się, że nad pagórkiem, z którego uciekł, unosi się jakaś święta groza.
W Ogrodzie Botanicznym było prawie ciasno; na każdej ulicy tłoczyły się kolumny, gromady, a przynajmniej szeregi spacerujących; każda ławka uginała się pod ciżbą osób. Zastępowano Wokulskiemu drogę, deptano po piętach, potrącano łokciami; rozmawiano i śmiano się ze wszystkich stron. Wzdłuż Alei Ujazdowskiej, pod murem Belwederskiego ogrodu, pod sztachetami od strony szpitala, na ulicach najmniej uczęszczanych, nawet na zagrodzonych ścieżkach, wszędzie było pełno i wesoło. Im więcej ciemniało w naturze, tym gęściej i hałaśliwiej robiło się między ludźmi.
„Zaczyna mi już braknąć miejsca na świecie!…” – szepnął.
Przeszedł do Łazienek i tu znalazł spokojniejsze ustronie. Na niebie zaiskrzyło się kilka gwiazd, przez powietrze, od Alei, ciągnął szmer przechodniów, a od stawu wilgoć. Czasem nad głową przeleciał mu huczny chrabąszcz albo cicho przemknął nietoperz; w głębi parku kwilił żałośnie jakiś ptak, na próżno wzywający towarzysza; na stawie rozlegał się daleki plusk wioseł i śmiechy młodych kobiet.
Naprzeciw zobaczył parę ludzi pochylonych ku sobie i szepczących. Ustąpili mu z drogi i ukryli się w cieniu drzew. Opanował go żal i szyderstwo.
„Oto są szczęśliwi zakochani! – pomyślał. – Szepczą i uciekają jak złodzieje… Pięknie urządzony świat, co?… Ciekawym, o ile byłoby lepiej, gdyby władał nim Lucyper?… A gdyby mi zastąpił drogę jaki bandyta i zabił w tym kącie?…”
I wyobrażał sobie, jaki to przyjemny musi być chłód noża wbitego w rozgorączkowane serce.
„Na nieszczęście – westchnął – dziś nie wolno zabijać innych, tylko siebie można; byle od razu i dobrze. No!…”
Wspomnienie o tak