Australczyk. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Australczyk - Eliza Orzeszkowa страница 7

Australczyk - Eliza Orzeszkowa

Скачать книгу

już nie pisuję? Jakże Stefan?…

      Ale baronowa, zamiast odpowiadać na pytania, które tłumnie i zarazem nieśmiało jakoś cisnęły się mu na usta, za rękę go pochwyciła i wachlarzem wskazując drzwi przyległego salonu, zaszeptała:

      – Wstał od kart! widzisz? stoi sam jeden… ze szklanką orszady… on zawsze na wieczorach orszadę pije… Teraz jest doskonała pora, abyś podszedł do niego i podziękował… Trzeba koniecznie, abyś dziś natychmiast mu podziękował…

      Roman, jak ze snu obudzony, spojrzał w kierunku wskazywanym. Przez drzwi otwarte i zasłaniające je do połowy draperje portjery, widać było część salonu, w którym kilkunastu mężczyzn siedziało przy stołach kartowych. Jeden z nich wstał przed chwilą i trochę odosobniony, drobnemi haustami połykał ochładzający napój. Na niego to baronowa wskazywała wachlarzem, szepcąc:

      – Byłeś mu przecież przedstawionym u mnie zeszłej zimy… Pamięta cię, mówił mi, że pamięta… Trzeba koniecznie, abyś za obietnicę podziękował… On ma pamięć bajeczną! Teraz chwila bardzo sposobna… zaraz znowu usiądzie i grać zacznie… No, czemuż nie idziesz? O, Boże, idźże już! podziękuj! poleć się pamięci! postaraj się wpaść w oko… Idźże!

      Roman siedział jeszcze przez chwilę, wahając się, czy namyślając. Wiedział, że baronowa miała słuszność, że koniecznie trzeba było podziękować i polecić się pamięci, niemniej powoli podnosił się z miejsca.

      – Idźże prędzej! – szeptała baronowa – bo siądzie znowu do grania i stracisz sposobność…

      Odszedł, ale powoli. „Wszystko tam po dawnemu, stary dom, stare meble, stare zwyczaje… Ciekawym, czy on gniewa się za to, że nie pisuję?”

      Powoli idąc, spostrzegł u ściany saloniku przedmiot bardzo szczególny, którego dawniej tam nie było. Na marmurowym postumenciku trumienka szklana… ależ tak, nie myli się… formalna trumienka ze szkła, a w niej coś szaro-czerwonego… Co za historja? Czy po główkach trupich zapanowała moda ubierania salonów trumienkami? Ale niema czasu myśleć o tem. Już wchodzi do salonu, w którym grają… „Nie przyjęła bransolety z brylantami; powiada, że jej takie rzeczy niepotrzebne! Dlaczego dotąd za mąż nie wyszła? Zeszpetniała pewnie. Może ospę”…

      Już stanął przed nim i, składając ukłon bardzo głęboki, ośmiela się przypomnieć pamięci jego, że był mu zimy zeszłej przedstawionym. Odpowiedzi krótkiej, ale uprzejmej, słucha z rękami w dół opuszczonemi i głową pochyloną, poczem, kłaniając się jeszcze głębiej niż przedtem, pozwala sobie dziękować za obietnice, otrzymaną za pośrednictwem pani baronowej Klary Lamoni. Znowu odpowiedź, nieco dłuższa, dla której wysłuchania skupia się cały prawie nabożnie, a po której wysłuchaniu składa ukłon trzeci, głębszy jeszcze od dwu poprzedzających, i rozzuchwala się do stopnia takiego, że osobę swoją i obietnicę, jej udzieloną, poleca pamięci… Teraz słyszy upewnienie, że cokolwiek przyrzeczonem zostało przez tego, z którym rozmawia, zapomnianem być nie może i, dziękując za to upewnienie, kłania się znowu, ale milczy, bo słucha jeszcze kilku słów bardzo pochlebnych o pani baronowej Lamoni, za które kłaniając się, spostrzega uśmiech życzliwy, odgaduje, że wpadł w oko, i kłania się, jednocześnie z otrzymywanym gestem ręki, bardzo miłym, za który kłania się po raz ostatni już i tylko plecom, znikającym za wysoką poręczą krzesła przy stole kartowym.

      Wyprostował się z twarzą oblaną aż po brzegi włosów rumieńcem ognistym, na którego tle odbił się ciemny zarys zmarszczki pomiędzy ściągniętemi brwiami. Z tą zmarszczką i ze spuszczonemi powiekami patrzył przez chwilę w ziemię tak pilnie, jakby z wytężeniem przypatrywał się czemuś, leżącemu na posadzce. Gdy podniósł wzrok, spotkał się z utkwionem w niego spojrzeniem Marcelego Domunta. Ze złożonemi kartami w jednem ręku, drugą kreśląc kredką cyfry na zielonem suknie, wysoki, silny człowiek, z rudawą brodą i srebrnem godłem u piersi, patrzył na niego oczyma jasnemi, zimnemi, przyzwyczajonemi patrzeć daleko i widzieć dokładnie.

      Spuścił wzrok na zielone sukno i zaraz znowu skierował go ku Romanowi. Te jasne, chłodne, rozkazujące oczy zdawały się dziwić temu, że czegoś rozpoznać nie mogą. Powtórzyło się to parę razy. Z czoła Romana zniknęła zmarszczka; z uśmiechem zbliżył się do powstającego od kartowego stołu i, wyciągając rękę, przemówił:

      – Przypominasz mię sobie, Marceli, ale nie poznajesz…

      Chwilę jeszcze Domunt patrzył na niego uważnie, w milczeniu, aż przemówił spokojnie:

      – Roman Darnowski.

      Chłodowi spojrzenia i spokojowi głosu sprzeciwiła się siła, z którą uścisnął mu rękę; czuć w niej było nieco wzruszenia. Partja, w której brał udział, była skończoną; usunęli się obaj we framugę wielkiego okna i przez kilka minut zamieniali szybkie zapytania i odpowiedzi. Na obie ich twarze wystąpił wyraz ożywienia niezwykłego.

      – Jakże ci się powodzi?

      – Bardzo dobrze! O twoje powodzenie nie pytam, bo wszyscy wiedzą, że…

      – Tak, tak! bywałem na wozie i pod wozem; ale teraz stanowczo jestem na wozie… Widziałem, z kim rozmawiałeś przed chwilą… Winszuję… Musisz mieć piękne stosunki…

      – Mam je istotnie; a ty podobno dobijasz do miljona…

      – Co to znaczy! w świecie teraźniejszym, aby odznaczyć się, trzeba dobić przynajmniej do dziesięciu; czy mieszkasz tu stale?

      – Tak; a ty gdzie?…

      – Na całym świecie. Ożeniłeś się?

      – Nie. Chudopachołek jeszcze ze mnie, a dla założenia rodziny wiele trzeba!

      – Masz słuszność. Idylle w książkach tylko ładne i to niebardzo! Co do mnie…

      – Ożeniłeś się przed dwoma laty, słyszałem.

      – A tak! I Bóg wie, po co to uczyniłem, bo żony swojej prawie nie znam. Zaraz po ślubie spadła na mnie konieczność podróży ogromnej. Powracam z głębin Azji…

      – Na długo?

      – Na miesiąc. Tu jestem od tygodnia dla interesów. Potem wpadnę do żony i dalej nad morze Czarne…

      – Lubisz podróże!

      – Gdzież tam! obrzydły mi, jak piekło potępionemu, ale muszę. Na to życie… Czy dawno byłeś w naszych stronach?

      – Dziesięć lat tam nie byłem.

      – A ja dwanaście. Chciałbym nieraz, ale czasu nie mam…

      Dużą białą ręką przeciągnął po brodzie; zaśmiał się.

      – To szczególne! Odkąd rozmawiam z tobą, nietylko ciebie widzę, ale także Kaniówkę; mamę, siostry, sokory nad naszym stawem. Do mamy pisuję czasem i otrzymuję listy od niej, częściej od sióstr…

      – A twoi bracia?

      – Rozmaicie. Z dwoma widuję się niekiedy, w przelocie, i rad z nich jestem. Dobrze się sprawiają, karjery robią niezbyt świetne wprawdzie, ale na ich zdolności wcale niezłe. Jednego

Скачать книгу