Australczyk. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Australczyk - Eliza Orzeszkowa страница 8
– Uważam, że nie zerwałeś stosunków z rodziną!
– Pocóż miałbym je zrywać? Ale, co prawda, są one cieniutkie jak włoski. Kiedy się ludzie z sobą nie widują… Myślę czasem, że możebym już mamy nawet nie poznał! Bo co sióstr, to najpewniej… jedna postarzała, druga wyrosła, trzecia podrosła bezemnie… Co robić? Na to życie! A ty tam masz jeszcze kogo?
– Rodziców nie mam oddawna, rodzeństwa nie miałem nigdy!
– Aha! więc z dawnem życiem aus! Tak najlepiej. Im mniej rozmaitych węzłów łączy człowieka z innymi ludźmi, tem on jest swobodniejszy i z tem szerszym rozmachem może żyć i pracować…
– Z taką zasadą ożeniłeś się?
– A, no! Czy ja wiem… Zasady – to jedno, a ułomność człowiecza – to drugie. Zakochałem się.
– Dużo wziąłeś?…
– Posagu? Ani szeląga. Guwernantką była, zkądciś tam, z naszych stron sprowadzoną… Biedniusieńkie to było, smutne, dobre, ciche, milutkie… Tam, gdzie była, siedziałem przez całą zimę… dla interesów… Patrzyłem na nią, patrzyłem i raz, dwa, trzy, ożeniłem się. Ot i cała historja! A teraz, przez dwa lata, byłem z nią wszystkiego razem może ze sześć tygodni… Syna to jeszcze wcale nie znam…
– Syna już masz!
Zaśmiał się tak szeroko, że z za bujnego wąsa ukazał się szereg zębów zdrowych, silnych, białych, jak kość słoniowa.
– Mam! – odpowiedział.
I śmiejąc się jeszcze, mówił:
– To mój niepoznawalny… bo od roku już dążę do poznania go i dopiąć tego nie mogę. Teraz miałem już wprost tam pojechać, aż tu, traf! przynoszą mi jak na półmisku interes, bardzo świetny… dwa domy za bezcen i z wielką przyszłością!… Takiej afery opuścić niepodobna, to rzecz kapitalna… Znowu więc sentymenty na stronę! Co robić? Na to życie!
Gładził dłonią brodę, zamyślił się i machinalnie powtórzył parę razy:
– Życie… życie…
Wzrok jego już zaczynał cofać się wgłąb mózgu, gdzie przewijało się mnóstwo myśli obcych temu, co go otaczało. Z roztargnieniem, które było połowiczną obecnością na miejscu, na którem stał i rozmawiał, a połowiczną w tych, gdzie wznosiły się domy, które kupował, mówił jeszcze:
– Tułacze życie… i niech djabli wezmą jakie kłopotliwe! Mam w głowie furę pomysłów, na plecach furę zajęć… Trzeba siebie tęgo w garści trzymać, aby nie oszaleć, na szczęście nerwy mam żelazne… Ogniska rodzinnego nie znam… już i zapomniałem jak wygląda spokojność, albo swoboda… Gdzie tam! ani jednego dnia swobodnego, takiego, któryby całkowicie do mnie należał! No, kiedyś się to przecie skończy…
– Kiedy? – zagadnął Roman.
– Czy ja wiem! jak postarzeję! Powrócę wtedy do Kaniówki… która już jest prawie zupełnie moją, bo dwóch braci spłaciłem… Ale to na starość… Spokojność, swobodę, gniazdo rodzinne, życie rodzinne, na koniec życia… pour la bonne bouche. Tymczasem, trzeba pracować, trzeba pracować…
– Aby do dziesięciu dobić? prawda?
Zaśmiał się.
– A no! zapewne, czemużby nie? jeżeli tylko można… Na tem świat teraz stoi…
– Spodziewam się, że mię odwiedzisz…
Zmieszał się, pomyślał trochę.
– Wątpię, chciałbym bardzo, ale wątpię. Nie wyobrazisz sobie nawet, ile mam do czynienia. Tydzień już tu bawię, a jeszcze nie zrobiłem połowy tego, co trzeba. Wizyt oddaję mnóstwo, ale takich tylko, które są potrzebne, rozumiesz? dla interesów. U baronowej bywam, bo krewna blizka i… baron jest mi potrzebnym…
– Wzgląd drugi ważniejszy zapewne od pierwszego – uśmiechnął się znowu Roman.
Domunt jakby obudził się ze snu.
– Ale nie! Proszę cię, nie bierzże mię znowu za takiego już materjalistę… Owszem, owszem, chciałbym nieraz bardzo, ale czasu nie mam… Do ciebie, naprzykład, wpadłbym z rozkoszą, choć na chwilę… a gdybyśmy tak zeszli się na cały wieczór, we dwóch… o dawnych czasach, o Kaniówce, o różnych tam rzeczach naszych, pogawędzić… dobrzeby było, co? Może i ukradnę kiedy parę godzin! Ale nie, nie, nie będę mógł, z pewnością nie będę mógł… Czasu zabraknie… Żałuję bardzo, ale czasu mi zabraknie… Co robić? Na to życie!
– Co robić! – powtórzył Roman – któżby się spodziewał, że ty także, Marceli, wyraz ten powtarzać musisz…
Zadziwił się bardzo.
– A toż czemu, mój drogi! Więcej niż ktokolwiek, wierzaj mi, więcej niż ktokolwiek inny powtarzać go muszę! Niewolnikiem jestem… Do ciężkiej taczki zaprzężonym… Gdyby mi się udało choć jeden cały tydzień z żoną spędzić, mego niepoznawalnego poznać i uścisnąć – rad byłbym… potem znowu marsz… na drugi koniec świata.. Ahaswerus!
– Argonauta! – poprawił Roman.
Domunt głowę podniósł.
– A no tak, jeżeli chcesz, Argonauta!… Czyż kiedykolwiek ludzie robili co innego, oprócz pływania po runa złote? Wszystko do tego dąży, mój kochany, wszystko! Runa złote pod postaciami rozmaitemi! Ztąd królestwa, wojny, wielkie miasta, odkrycia, wynalazki…
– Miłość – z lekką ironją wtrącił Roman.
– Naturalnie, o tyle cenna, o ile rozkoszy dostarcza… Potęga, rozkosz – dwie osie świata… potrzeba jej światu coraz więcej, coraz więcej, coraz więcej… Dziś więcej, niż kiedykolwiek, i do tego przystosować się trzeba koniecznie, bo inaczej krach! Trudno czasem, ciężko, głowa pęka… ale trzeba… Na to życie!
W salonach zapanował ruch wielki. Powstawano z miejsc i łączono się w pary, które łańcuchem długim, krętym, szeleszczącym jedwabiami, szemrzącym rozmowami, skierowywał się ku ogromnej, naoścież otwartej sali jadalnej. Wkrótce Domunt i Roman, ze zwieszonemi u ich ramion istotami strojnemi i świetnemi, zajęli miejsca w tym łańcuchu, dość daleko od siebie, bo Domunt, już prawie miljoner, znajdował się bliżej początku, Darnowski, jeszcze skromny urzędnik, bliżej końca.
W parę godzin później wielki apartament baronowej był już pustym i prawie zupełnie ciemnym. Do saloniku z parawanikiem chińskim i lampą, palącą się pomiędzy palmami, lokaj wniósł na tacy dwie filiżanki mocnej herbaty i postawiwszy je na stole, odszedł, cicho stąpając po kobiercu.
– Może