Cnotliwi. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa страница 8
– Co do mnie – podjął pan Spirydjon, nie dziwiłbym się Edwardowi, gdyby się starał o rękę panny Wandy. Jestto jedna z najpiękniejszych kobiet jakie znam.
Tymrazem po czole Olimpji wyraźna przemknęła chmura.
– Należy pamiętać i o tem – wycedziła zwolna, niby niezważając na słowa swego adoratora, że panna Rodowska, bez uwagi na sferę do której należy, nie z pierwszym panem Gaczyckim kompromituje się w podobny sposób. Odkąd ją znam, zawsze zapomina o formach przyjętych w wyższem towarzystwie.
– I o przesądach panujących w tem towarzystwie! dodała zawzięta Stasia.
– Cicho Stasiu, cicho, narażasz się! szepnął pan Paweł.
– Gdyby jednak pan Gaczycki ożenił się z kochaną Wandziulką, czego jej życzę szczerze, bo kocham ją z całego serca, zaczęła pani Apolonja, byłaby z nich bardzo dobrana para – szkoda tylko że tak w dobrem jak w złem. Oboje są śliczni, kochani, serdeczni, ale nie mają żadnej religji. Niech mię Bóg strzeże i broni od obmowy lub odbierania sławy bliźniemu, ale, co prawda, nie widuję nigdy w kościele ani pana Edwarda ani panny Wandy. Nieprawdaż pani Stanisławo, że panna Wanda nie bywa w kościele? pani o tem wiesz jako najlepsza jej przyjaciółka.
– Nie umiem pani na to odpowiedzieć, odrzekła spytana; bo choć rzadko chodzę do kościoła, to jednak gdy raz tam jestem, to już modlę się tylko – a zatem nie widzę kto jest w kościele a kogo niema.
Antyfona przygryzła sobie usta. Z miną jednak pełną namaszczenia zwróciła się do młodej kobiety i rzekła:
– Bardzo to pięknie że pani jesteś tak pobożną. Nasz Ojciec niebieski który sam tylko patrzy w serca swoich wiernych, policzy ci to na sądzie ostatecznym, na którym ważyć się będą grzechy i zasługi ludzkie.
– Amen, pocichu dokończyła Stasia.
– A ja powiadam państwu, ozwała się pani Teresa, że pan Gaczycki z pewnością nie ożeni się z Wandą. Jest to człowiek zimny i bez serca – pokochać zatem nie może; a jak mówiłam już, na posag się nie połakomi będąc sam tak bogatym.
– O, co prawda to prawda! zawołała Apolonja; to człowiek bez serca! nie widziałam nigdy żeby dał grosz ubogiemu!
– Niemoralny, ozwał się pan Rokowicz; prowadzić pannę… tedy… w głąb lasu… sam na sam… więc… to obraża… tedy…
I znowu nie dokończył, bo przerwał mu pan Spirydjon:
– Moi państwo! sądy wasze są niesłuszne; ani Edward jest, jak mówicie, bez serca, ani panna Wanda bezbożną. O pierwszym wiem wiele rzeczy, które mówią na jego korzyść; drugą widziałem raz na prymarji w katedrze.
– Pan chodzisz na prymarję? zapytała z przekąsem pani Olimpja.
Pan Spirydjon pochylił się prawie do jej ucha, i szepnął.
– Byłoto owego pamiętnego ranka… kiedym wracał od pani… zaszedłem do kościoła, aby tak rano nie być widzianym na mieście…
Na twarz pani Olimpji wystąpił nagły rumieniec. Zasłoniła się wachlarzem i szepnęła gwałtownie:
– Milcz pan! mogą usłyszeć!
Niepodobna jednak było, aby ktokolwiek posłyszał cichy szept pana Spirydjona, bo w tej samej chwili pan Rokowicz zerwał się nagle z siedzenia, wyprostował się całą swą wysokością i prostopadle wyciągnął przed sobą prawicę. Nie trudno było odgadnąć, że nagła jakaś a pełna zgrozy myśl uderzyła jego czworograniastą głowę, i sprowadziła zdarzający się mu niekiedy napad wymowy.
– Przepraszam, wyrzekł nagle, bo od tego wyrazu zaczynał zwykle, gdy miał wiele do powiedzenia. Po tym wyrazie wyrzuconym z ust jak z procy, milczał chwilę, i wodził wzrokiem po audytorjum.
– Tedy… więc… mówił dalej, panna Wanda kompromituje się nietylko z jednym panem Gaczyckim… Widziałem sam wczoraj… tedy… i słyszałem… bo to tak było… wyszedłem wieczorem na przechadzkę… Terenia została w domu, bo była niezdrowa… więc… poszedłem za miasto… (P. Feliks miał zwyczaj rozpoczynać opowiadania swe od potopu). Poszedłem więc za miasto i tedy myślę sobie: krótko będę bawił, bo Terenia w domu została…
– Najmilszy mój! wyrzekła Terenia.
– Idę sobie aleą, kontynuował pan Feliks nie zważając na czułą przerwę, aż spotykam Karolka N. Tedy poszliśmy razem… bo to on, państwo wiecie razem ze mną w biórze pracuje… Więc – to o tem to o owem zaczęliśmy gadać, i tedy wieczór nadszedł. Więc późno było… Karolek mówi: chodźmy bliższą drogą – więc chodźmy! odpowiadam, i poszliśmy tedy Wiejską ulicą. Idziem więc i słyszym muzykę. Karolek mówi: to panna Rodowska gra – więc spojrzałem na pierwsze piętro, bo to ona z matką na pierwszem piętrze mieszka… I patrzę więc… prawda! ona gra, i okno od jej pokoju otwarte… a Karolek mówi: panna Rodowska gra, a pan August Przybycki słucha. Spojrzałem więc na okno pana Przybyckiego – prawda, okno otwarte, i pan August siedzi przy niem i słucha jak panna Wanda gra. Tedy – myślę ja sobie: co to za panna co tak późno wieczorem okno otwiera i gra, kiedy z drugiej strony ulicy siedzi przy otwartem oknie mężczyzna, i słucha… I mówię to Karolkowi… tedy Karolek mówi, że to tak co wieczór bywa odkąd wiosna i okna się otwierają – że panna Wanda gra, a pan August słucha. Oboje więc przy otwartych oknach, jedno na pierwszem piętrze drugie na dole – jedno z jednej strony ulicy drugie z drugiej… Tedy mnie się zdaje że panna Wanda takiem postępowaniem kompromituje się, i że tedy młoda panna która jest jak należy, tak postępować nie powinna… Przepraszam!
Wypowiedziawszy znowu to początkowe i ostateczne słowo najniespodzianiej w świecie, pan Feliks usiadł znowu przy swej małżonce, która zaglądając mu z przymileniem w oczy, poczęła przesuwać dłoń po jego włosach.
Stasia parsknęła śmiechem; po ustach pani Olimpji i pana Spirydjona przesunęły się też ironiczne uśmiechy. Ale pani Apolonja westchnęła głęboko, i wyrzekła z żalem:
– Mój Boże! jaki teżto świat teraz! młode panny zamiast modlić się wieczorem, i dziękować Panu Bogu za dzień szczęśliwie przebyty, a gotować się do śmierci która lada chwila nadejść może, grają przy otwartych oknach…
– A żonaci mężczyzni słuchają! – jęknęła Teresa.
– Żonaci! żonaci! niech im Bóg odpuści ciężkie grzechy! westchnęła Antyfona.
Pan Spirydjon zaśmiał się prawie głośno.
– Moi państwo, rzekł, zdaje mi się że przesadzacie. Panna Wanda może i nie wiedziała że gry jej słuchał pan Przybycki.
– Przepraszam! – wystrzelił znowu jak z procy pan Feliks; wiedziała, bo potem patrzyła sama przez okno – i tedy widziałem że patrzyła na okno pana Augusta.
– A to widzę, wtrąciła Stasia, żeś pan sam stał nie mały czas pod oknem Wandzi; a co na to pani Teresa powie?
– Cicho