Dziurdziowie. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziurdziowie - Eliza Orzeszkowa страница 9
– Nu, – tonem perswazyi zaczęła babka, – to idź za Stepana Dziurdzię. I on do ciebie chętny, a gospodarz z niego dostatni. Słodkie ci życie z nim będzie.
Dziewczyna zatupała po tapczanie bosemi stopy.
– Za niszto! (za nic) – krzyknęła – żeby tam nie wiem co, Stepanową żonką nie będę.
– Czemu? gospodarz taki i młody i wyrośnięty jak ten dąb i bratów ma bogatych.
Pietrusia oczu nie odsłaniała i z ruchami gwałtownéj niechęci i niecierpliwości, wciąż tylko powtarzała:
– Za niszto! nie pójdę za niego! nie pójdę! nie pójdę!
I dopiéro na gwałtowne dopytywanie się babki, niechęci swéj przyczynę wyznała. Było tam raczéj przyczyn dwie.
– Hadkij (wstrętny) mnie on i wielmi zapalczywyj. Bić budzie!
Ani słowa przeciw temu Aksena powiedziéć nie mogła. Znała Stepana Dziurdzię oddawna i wiedziała, że istotnie był on gniewliwy, porywczy, łatwy do swarów i bójek. Oczy jego miewały od młodu błyski silnych i srogich namiętności, giesty były prędkie i zapalczywe, głos szorstki i gruby. Pracowitym był, roztropnym w radzie i rozmowie, upijał się bardzo rzadko, gospodarstwo miał dostatnie, a długu grosza jednego nie miał; jednak we wsi miru i powagi nie posiadał, bo opryskliwością swą, grubém łajaniem i skorą do bójki pięścią, naraził się wszystkim, a dziewczęta, to już wprost uciekały od niego, tak się go bały. Kilka razy już do chat różnych swaty posyłał i nigdzie go nie przyjęto. Dziewczęta, zanosząc się od płaczu, krzyczały w niebogłosy: – bić budzie! jeszcze kiedy zabije! – rzucały się do nóg rodzicom, błagając, aby nie wydawali za tego Heroda. Stepan wykrzykiwać począł, że nie dba o te durne i pośle swatów do drugiéj wioski, ale w tém, w chacie stryjecznego brata jego, Piotra, Pietrusia dorosła i odtąd Stepan, na żadną inną dziewkę ani spojrzał. W nią oczy wlepił i do chaty braterskiéj chodził a chodził. Przyjdzie bywało, i bez potrzeby żadnéj zasiedzi się na ławie godzinę i dwie. Czasem orać trzeba, albo kosić, albo młócić a on siedzi i za dziewczyną oczyma wodzi, na krzątanie się jéj i skoki patrzy, śpiewania jéj słucha i gniewliwa twarz jego łagodnieje tak, że można-by ją, zda się, niby masło na chleb posmarować. Piotrowi już raz powiedział.
– Biedna ona, czy nie biedna, ja do niéj swatów przyślę…
– Przybłęda, – zauważył Piotr.
– Przybłęda, czy nie przybłęda, swatów przyślę, żebym tylko u niéj przychylność jaką zobaczył.
Ale przychylności dla niego w Pietrusi nie było ani śladu. Jak Stepan w nią, tak ona w Michałka Kowalczuka oczy wlepiła i tak samo jak inne dziewczęta z płaczém teraz babce mówiła.
– Nie chaczu! Za niszto nie chaczu! bić będzie! jeszcze kiedy zabije!
Po tém, co powiedziała jéj babka o przyszłym a niezawodnym losie Michałka, wypłakała się i znowu krzątać się po chacie i śpiewać zaczęła:
– Ni tam szczaście, ni tam dola,
Hdzie bohaty ludzie,
Kto z miłości sia załuczyć
Tomu miłość budzie!
Przerywając sobie śpiewanie, rzekła:
– Ot, może nie pójdzie… co tam! Może Michałek w sołdaty i nie pójdzie…
Potém dodała:
– Żeby tylko dziś przyszedł…
Aksena, któréj może żal było, że wnuczkę do płaczu gadaniem swém doprowadziła, ozwała się z pieca:
– Rzuć wiennik do ognia.
– A na co? – zadziwiła się Pietrusia.
– Rzuć wiennik do ognia, – powtórzyła stara, – jak spalisz wiennik, goście będą.
Pietrusia wrzuciła w ogień starą miotłę, a gdy dnia tego Kowalczuk przyszedł istotnie do chaty Piotra, uwierzyła święcie w cudowną skuteczność tego środka i doradzała go potém wszystkim rówieśnicom swoim. I czy jednę również dziwną i jeszcze dziwniejszą rzecz Pietrusia ludziom mówiła i doradzała? O tych wszystkich rzeczach dowiedziała się od babki, a ponieważ ustawicznie trzepała językiem, niczego w tajemnicy nie zachowała i nie pomyślała nawet nigdy o tajeniu się z czémkolwiek, jednak pomimo wczesnéj mądrości swéj, nie odgadła raz wróżby, która tyczyła się własnéj jéj doli. Dnia pewnego chleb z pieca łopatą dostawała. Zazwyczaj pieczenie chleba udawało się wybornie. Doświadczone nawet gospodynie, dziwowały się zawsze doskonałości jéj pieczywa, szepcąc pomiędzy sobą, że chyba jéj jakaś siła dopomaga, kiedy tak nigdy w niczém nie chybi. Siłą tą była istotnie pilność i zręczność dziewczyny, która gdy cokolwiek robiła, to już całą duszą i dziwną zgrabnością. To téż i teraz, bochny chleba jeden po drugim ukazywały się na łopacie i z łopaty zsuwały się na stół, rumiane, pulchne, w miarę wypieczone, pachnące tak, że aż izba cała zapachniała. Dobry kęs chleba – wesele chłopa. Piotr, siedząc na ławie, z łokciami o stół opartemi, uśmiechał się w zwykły sobie sposób łagodny i poważny; wciąż jeszcze niedomagająca Piotrowa, piorąc jednak u pieca grube szmaty, z uśmiechem téż o czémś prawiła; dwaj dorastający chłopcy, hałasując, palcami pulchności chleba probowali i jedna tylko doskonała piekarka nie śmiała się i nie uśmiechała nawet. Tak ważną czynność jak wydobywanie z pieca chleba, spełniała ona zawsze z policzkami rozognionemi od gorąca, z rękawami koszuli zawiniętemi po łokieć, z wydętemi wargami i trochę nawet zmarszczoném czołem. Nagle krzyknęła:
– Aj! aj!
I ostatni bochen chleba, na stół zsunąwszy, łopatę na ziemię upuściła i ręce załamała – Oj Bożeż, mój Boże, – z płaczem prawie zawiodła. Piotr i Piotrowa jednocześnie szyje powyciągali, na chleb spojrzeli i jednogłośnie rzekli. – Pęknięty czy co?
Nie mylili się. Ostatni bochen chleba wyszedł z pieca na wskroś prawie pęknięty, jakby nożem na dwoje rozkrojony.
– Pęknięty, – powtórzyła Pietrusia.
Kilka sekund trwało milczenie, aż z pieca ozwał się stary głos Akseny.
– Ktościś odłączy się!
Piotrowa rękę do czoła i piersi poniosła.
– W imię Ojca i Syna… Niech Pan Bóg miłosierny… nas od wszelkiego nieszczęścia broni!
– Ktościś odłączy się! – powtórzyła stara.