Cham. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cham - Eliza Orzeszkowa страница 10

Cham - Eliza Orzeszkowa

Скачать книгу

wieki wieków! – odpowiedziały trzy głosy.

      Ulana podeszła i, od zdrowej młodości swej, zarówno jak od ognia, gorąco rumiana, brata w rękę pocałowała.

      Filip podniósł się na zydlu, usiadł prosto i z rąk wypuścił malca, który izbę z wielkim krzykiem przebiegł, matczynej spódnicy uczepił się i ucichł.

      Wtedy Paweł, na zwykłem swem miejscu pod ścianą usiadłszy, z dłońmi na kolanach i z oczyma ku ziemi zwróconemi, powoli mówić zaczął:

      – Przyszedłem ja dziś do was, moje dziatki, z jenteresem i proszę was bardzo, abyście zrobili tak, jak ja powiem.

      Ulana, z dziećmi na środku izby stojąc, słuchała; Daniłko głowę z nad siatki podniósł; Filip odezwał się uprzejmie:

      – A czegóż to chcecie?

      – Niechaj ja wprzód wszystko, jak potrzeba, wyłuszczę – ciągnął Paweł i na Ulanę wzrok podniósł.

      – Czy ja tobie Ulanko, kiedy nasze baćki pomarli i ciebie maleńką na moich rękach zostawili, złym bratem był?

      – O, Jezu! a któż to mówi? – krzyknęła młoda kobieta.

      – Nikt nie mówi, a ja tylko sam chcę przypomnieć i sobie, i wam, moje dziatki, że wszystko, co mogłem dla was zrobić, zrobiłem. Nie krzywdziłem ja ciebie nigdy, moja gołąbko, nie opuszczałem, złego nie nauczałem, przeciwnie, lubiłem, głaskałem i dobra, rozumu uczyłem. Kiedy zamąż wychodziłaś, trzy części ogrodu swego wam oddałem, dwie krowy i dziesięć owieczek kupiłem i kilka groszy dałem… Czy prawdę ja mówię?

      Ulanka znowu, tym razem już z dwojgiem dzieci, podeszła i w rękę go pocałowała, a Filip odpowiedział:

      – Prawda! a któż to mówi, że nieprawda? Ale i my, zdaje się, źli dla was nie byli i, zdaje się, nigdy nie będziem.

      – A któż to mówi, że wy źli? – powtórzył Paweł. – Dlategożto, że wy mnie zawsze dobre serce i życzliwość okazywali, ja teraz do was z tym jenteresem przyszedł.

      I powoli, z rozwagą, bez najlżejszego wahania się, to, z czem przyszedł do nich, wypowiedział.

      Kiedy umilkł, przez dobre dwie minuty panowało w izbie milczenie, skwierczeniem niemowlęcia tylko przerywane. Ulana tem, co słyszała, była tak zdziwiona, że nawet na upominające się o pokarm dziecko uwagi nie zwracała. Czarne oczy Filipa pod gęstemi brwiami słupem stanęły; Daniłko aż krzyknął i zaraz twarz swawolną i roześmianą w swojej sieci schował.

      Jakkolwiek Paweł miał tylko czterdzieści dwa lata, z powodu powagi i odludności jego wszyscy przywykli poczytywać go prawie za starca, i nikomu zrazu w głowie pomieścić się nie mogło, aby mógł się on jeszcze ożenić.

      Po ochłonięciu przecież ze zdziwienia, Ulana pierwsza zawołała:

      – Przyjmiem! czemu nie przyjmiem? oj-ej! albo to chata ciasna? Wielka rzecz, że sobie ze trzy tygodnie posiedzi. Jeszcze i weselej będzie.

      Filip słowa żony potwierdził:

      – My dla was i nie to, ale choćby i co więcej zrobić gotowi… Czemu nie? Mało to my dobra od was mieli? Tylko…

      Zawahał się, z zydla wstał, do szwagra podszedł i, jedną rękę na biodrze opierając, a drugą ku głowie podnosząc, z wahaniem przemówił:

      – Dziewier! Czy wy tylko dobrze robicie, że z taką żenicie się? Z miasta pochodząca, nieznajoma, niewiadoma… Kto wie, jaka? żebyście tylko, broń Boże! nie nabrali sobie jakiej biedy!

      – Otóż to – blisko do brata i męża przysuwając się, powtórzyła Ulana – otóż to, żebyście czasem, Pauluczku, jakiej biedy nie nabrali.

      Paweł wstał, przyjaźnie na dwoje młodych popatrzał i stanowczo rzekł:

      – Nie lękajcie się. Biedy nijakiej nie będzie. Przysięgła mnie jednego szanować i lubić aż do śmierci. Przysięgła. A co do tego, jaka była, to nic. Ja ją i lubię, i wyratować żądam. Ot, co; już inaczej nie będzie. A za dobroć waszą dziękuję wam, dziatki, i da Bóg, może czem jeszcze odsłużę. We czwartek ją przyprowadzę. Dobranoc.

      Kiedy do drzwi szedł, głowę trzymał wyżej, niż zwykle, ani jednej zmarszczki na czole nie miał i tak jakoś młodo i gibko wyglądał, jakby mu dziesięć lat wieku ubyło.

      Ulana i Filip w milczeniu naprzód na siebie spojrzeli. Filip końcem palca czoła swego dotknął.

      – Sfiksował Pauluk, czy co? – zcicha wymówił.

      Kobieta z niezadowoleniem oczy odwróciła.

      – Jego wola – szepnęła.

      – A czyjaż? Jego, ale żeby tylko jemu z tej woli ciężka niewola nie wyniknęła? Wywłokę jakąś z miasta za żonę brać, i to na starość! Tfu!

      Splunął.

      Ulana ku ogniowi znowu odeszła. Szanowała i lubiła brata. Słowa męża o nim trwożyły ją i trochę gniewały. Jednak po kilku minutach odezwała się pierwsza:

      – Pilip!

      – A co?

      – A Pauluk jakiś inny, niż zawsze… zdaje się, młodszy zrobił się i weselszy…

      – Ale! – piskliwym głosem i parskając śmiechem, zawołał Daniłko – jak z chaty wychodził, zdaje się, że aż głową do sufitu dostawał.

      Dziwili się długo. Nie wiedzieli, że we krwi tego człowieka, z pozoru jak Niemen w pogodę spokojnej, zawrzała pierwsza w życiu namiętność, że w sercu jego, jak Niemen głębokiem i cichem, rozlała się litość niezmierna, że przed wzrokiem jego, przywykłym do ścigania nieścignionego szlaku Niemna i do wpatrywania się w widnokręgi wysokie, dalekie – powstało zadanie ludzkie, dobre, święte i blask swój rzucało mu na oblicze.

      II

      Wydatnie i prawie jaskrawo postać Franki uwypukliła się na tle wiejskiej ludności kobiecej. Kiedy po raz pierwszy do chaty Koźluków przybywała, Ulana, z jednem dzieckiem na ręku a drugiem do spódnicy jej uczepionem, oczekiwała na nią wśród zielonego i przez światło słońca zalanego podwórka. Obok tej młodej matki, w bogatem rozwinięciu kształtów i siły nieco ciężkiej, a krasą rumieńców i spokojnym blaskiem oczu jaśniejącej, zmalała ona i przygasła, jak drobny, przywiędły goździk obok pysznie rozkwitłej piwonji. I potem zawsze, na ulicy, w izbach, na stoku góry, z której po wodę schodzono, miała wśród wiejskich niewiast i dziewcząt pozór szczupłej, zwinnej, ruchliwej pliszki, wypadkiem pomiędzy kokosze ciężkie i nieśmiałe gołębice wmieszanej. Najwątlejsza z mieszkanek wsi, młodziutka żona Aleksego Mikuły, była jeszcze w ramionach i w pasie dwa razy szerszą i grubszą od niej; sześćdziesięcioletnia Adwocia, z pomarszczoną, lecz jak jesienne jabłko rumianą twarzą i czarnemi błyszczącemi oczkami, wyglądała przy niej, jak upostaciowanie zdrowia i siły; nawet bardzo już stara kątnica, Marcela, o kiju po żebraninie chodząca, przedstawiała uwiędłość i słabość natury wcale innej, bo w kwadratowych kształtach jej ciężkiego ciała

Скачать книгу