Cham. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cham - Eliza Orzeszkowa страница 8

Cham - Eliza Orzeszkowa

Скачать книгу

ty tu czego przyszła? – zapytał surowo, nawet szorstko, ale w głosie jego każdyby uczuł dławioną radość.

      Ona, chwytając go za rękę, wnet zawiodła:

      – Oj, mileńki! bieda na mnie spadła, taka bieda, że już nie wiem, czy wytrzymam… Jak tylko dowiedziałam się o swojem nieszczęściu, zaraz do ciebie pobiegłam. Brzegiem biegłam i człowieka jednego spytałam się, gdzie ta wieś i ta chata, w której Paweł Kobycki mieszka. Chyba już ty mnie wyratujesz, chyba już ty mnie poradzisz… bo, jeżeli nie, zginę, jak Boga kocham, niech ziemia zaraz rozstąpi się pode mną, jeżeli nie zginę…

      Mówiła zcicha i głosem od płaczu przerywanym.

      – Aaaa! – zadziwił się Paweł – jakaż to bieda? Gadajże…

      Obejrzał się. U szczytu góry tu i owdzie ukazało się kilka kobiet z wiadrami i dzbankami.

      Za rękę ją wziął i krętą ścieżką prowadzić zaczął ku ciemniejącym za wsią sosnom.

      – Tędy po wodę chodzą, ciebie zobaczą i Bóg wie, co gadać zaczną…

      Kiedy pomiędzy sosny weszli, Franka drgnęła i wtył się rzuciła.

      – Aj, aj! cmentarz! – krzyknęła.

      Był to niewielki borek sosnowy, wśród którego istotnie sterczały większe i mniejsze krzyże grobowe.

      – To co, że cmentarz? – uśmiechnął się Paweł – czego lękać się? Grzechu lękaj się, nie cmentarza. Żywych lękaj się, nie umarłych… No, gadaj teraz, jaka tam bieda na ciebie spadła?

      U skraju borku stanęła tuż pod wysokim krzyżem, którego ramiona rozpierały gałęzie dwóch wysmukłych sosen.

      Wieczór był pochmurny i trochę wietrzny, więc pomiędzy sosnami w grubym zmroku rozlegały się cicho szmery, do westchnień i szeptów podobne. Na szarem tle świata Niemen tylko nisko u stóp góry stalowemi smugami pobłyskiwał, i w wiosce po chatach zapalały się tu i owdzie żółte światełka.

      Franka, z całej siły do ramienia towarzysza swego uczepiona, drżąc ze strachu i płaczu, prędko opowiedziała, że ojciec jej pani w mieście zachorował, i dlatego państwo nie za miesiąc, jak zamierzali wprzódy, ale za dni trzy willę opuszczają. Kiedy dowiedziała się o tem, myślała, że zaraz martwa na ziemię padnie, taki żal jej serce ścisnął.

      Ona teraz za nic, za nic stąd jechać nie chce! Zginie, a nie pojedzie; jak pies na brzegu rzeki położy się i z głodu zdechnie, a nie pojedzie! Niech tam oni sobie choć do samego piekła jadą, jeszczeby im konie zaprzęgać pomogła; ale dla niej teraz dopiero tu niebo otworzyło się, jak w jakim śnie ukazało się szczęście, i ona go nie porzuci… nie porzuci!…

      – Nie rozstanę ja się z tobą, gołąbku mój, przyjacielu ty mój najmilszy, ojczulku! nie rozstanę się z tobą!… Odpychaj ty mnie od siebie, bij, zabijaj, a nie rozstanę się… nie pojadę!…

      Ręce mu pocałunkami i łzami okrywała, głowę do piersi jego tuliła.

      On z początku słuchał w milczeniu z głową zwieszoną, widocznie też usłyszaną wiadomością zgnębiony. Potem namiętnym wykrzykom jej i łkaniom wtórował szeptem:

      – To prawda, że bieda! Ja i sam nie spodziewał się tej biedy i nigdy o niej nie pomyślał.

      A potem gwałtownie, ponuro, tak jak nie mówił nigdy, po chłopsku mówić zaczął:

      – Nie chaczu! nie puszczu! daliboh nie puszczu! Znów na niedolę i poniewierkę pójdziesz. Nie puszczę! I ciała, i duszy twojej na zginienie nie dam!

      Słowa te usłyszawszy, z dzikim prawie krzykiem radości u szyi mu zawisła i całem swem wątłem, gibkiem ciałem, jak wężowemi skrętami, silną jego postać owinęła. Wtedy i on ją podniósł, jak dziecko, w ramionach zakołysał i z jakimś zachwyconym, bezpamiętnym śmiechem twarz jej pocałunkami okrywał. Wkrótce jednak opanował się znowu i, zlekka usunąwszy ją od siebie, cicho rzekł:

      – To i pobierzmy się chyba? a co? przyjacielem tobie będę do śmierci i nigdy nie skrzywdzę. Chatę własną będziesz miała, kawałek chleba i życie poczciwe. Nu, Franka, a co?

      Czuć było, że mówił to z trwogą. Czy lękał się jej odmowy? czy strachem przejmowały go własne słowa?

      Dziewczyna oniemiała zrazu, zmartwiała i, po minucie zaledwie rękoma plasnąwszy, ze spazmatycznym śmiechem do niego przypadła. O własnym dachu i zapewnionym kawałku chleba przez parę sekund może pomyślała, ale, co pewna, to, że życie z tym człowiekiem, ciągłe i jawne, rajem wydało się jej w tej chwili.

      On silnie, lecz spokojnie ramieniem ją objąwszy, mówił:

      – Bo to, widzisz, innej rady i innego ratunku, ani dla ciebie, ani już dla mnie niema. Widać tak Pan Bóg chciał, żebyśmy spotkali się, żebym ja ciebie od ostatniej zguby wyratował i sam na tym świecie jeszcze troszkę radości miał. Nigdy mnie do żadnej kobiety tak nie ciągnęło, jak do ciebie. Żonę ja miałem poczciwą, ale lubienia żadnego pomiędzy nami nie było, i żyła ona niedługo. A potem już, co swatali, co dziewcząt pokazywali, do żadnej ochota nie brała… Każda, zdaje się, nietaka i nietaka, a jakiej ja chciał, to i samby powiedzieć nie umiał… Pierwsza ty… jak zorza, pierwsze światło dzienne… Widać już tak Pan Bóg chciał, takie przeznaczenie nasze… A do tego taki mnie żal, taki żal, takie zlitowanie nad tobą bierze! Odrazu, tam na wyspie, do głowy mi wlazło, aby wyratować ciebie; a jakże ja ciebie wyratuję, kiedy ty pojedziesz i znowu swoje nieszczęśliwe i grzeszne życie zaczniesz… To już niech będzie tak! Pobierzem się i żyć będziem, jak Pan Bóg przykazał.

      Chciała go znowu obejmować i całować, ale on ją powstrzymał, znowu nieco od siebie usunął.

      – Słuchaj, Franka – zaczął – a upamiętasz się ty? poprawisz się? będziesz poczciwa; będziesz żyć, jak Pan Bóg przykazał?

      – Będę! będę! – pośpiesznie zaszeptała.

      – Przysięgnij! złóż palce na krzyż i przed tym krzyżem przysięgnij, że grzech porzucisz, poczciwą będziesz, djabłu do siebie przystępku nie dasz.

      Kiedy to mówił, wysoka jego postać poważnie wyprostowała się w cieniu; głos także nabrał brzmień poważnych i głębokich.

      Franka, z twarzą zwróconą ku krzyżowi, który wyniosłą linją odrzynał się od tła zmroku, z palcami skrzyżowanemi, przy towarzyszeniu przelotnych szeptów boru, jak zwykle, porywczo, śpiesznie, z uganiającemi się i tłoczącemi w ustach jej wyrazami, wymówiła:

      – Tak mnie, Boże, dopomóż, żebym ja tak po śmierci oblicze Boga oglądała, żeby tak djabeł duszy mojej nie chciał, jak będę ciebie wiecznie i aż do śmierci kochać i szanować, mój ty gołąbku mileńki, złoty, brylantowy!

      Przysięgi tej wysłuchawszy, Paweł uspokoił się zupełnie. W szczerość jej bezwarunkowo wierzył; nigdy mu przypuszczenie nawet do głowy nie przyszło, aby ktokolwiek na świecie przysięgać mógł fałszywie. Zresztą Franka istotnie fałszywie nie przysięgała; czuć to było w jej głosie i widać w postawie. Wydało mu się więc,

Скачать книгу