Cham. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cham - Eliza Orzeszkowa страница 3
– Ot, cham!
Nie słyszał, albo też słowa jej wcale go nie obeszły; ręką powoli skinął:
– Ej, nie! A skąd mnie wiedzieć, czy wy zła, czy dobra? Tak sobie powiedziałem!… A kiedy chcecie, żebym po was przypłynął?
W zaciśniętych jej wargach i ponurem wejrzeniu dostrzegł ów kurcz bólu czy złości, który ją okrywał niedającym się w słowa ująć wyrazem cierpienia; żal mu się jej zrobiło. Oprócz powagi i zamyślenia, w przezroczystych jego oczach bywała też czasem i głębia litości.
– Wszyscy na świecie jedni drugich jedzą, niedziwno, że i was licho jakieś je… czy ja wiem, jakie? Jeżeli chcecie, powożę was trochę dla wesołości po rzece. Czemu nie? Czółna mi od tego nie ubędzie! Którego dnia po was przypłynąć?
– W niedzielę, oj, bądźcie łaskawi, w niedzielę przypłyńcie!… Państwo z dziećmi do miasta pojadą, a ja samiutka w domu, tylko z kucharką zostanę… Oj, jaki z was dobry człowiek! Niech wam Pan Bóg nagrodzi! Toż będę bawić się! No! nie spodziewałam się, że na tej pustyni dziś taką miłą znajomość zrobię.
Pochwały jej pochlebiały mu widocznie i może dla innej jeszcze przyczyny przyjemność mu sprawiały, bo uśmiechał się coraz szerzej i cały przeradzać się zdawał w jej szybko po smutku i gniewie odrodzonej, gadatliwej, śmiejącej się wesołości.
– W niedzielę przypłyńcie… dziś co? środa! Aj! Cztery dni jeszcze! No, cóż robić? Na co dobrego i poczekać dobrze. Otóż sobie na Niemnie pohulamy! A teraz bywajcie zdrowi, do widzenia, bo w nogi już strasznie zimno!
– Ej, woda ciepła, nie kapryście! – zażartował.
– Ej, nie! nogi skostniały, i do domu lecieć trzeba samowar nastawić, bo jak obudzą się, a samowara na stole nie będzie, krechtać, jak sroki, zaczną. Do widzenia. Dziękuję.
Stopy jej, jak ryby, plusnęły w wodzie, dwa skoki uczyniła i, na piaszczystem wybrzeżu schylona, stos lekkich gałganków z wody wyjmowała.
On wiosłem zlekka wodę zagarniał i bardzo powoli odpływał. Znacznie już jednak od brzegu odpłynął, kiedy za sobą usłyszał wołanie:
– Poczekajcie, człowieku, hej! poczekajcie!
Obejrzał się; czółno stanęło na fali. Cała w blasku słońca, którego tarcza w pełni już na krawędzi nieba jaśniała, stała ona z więcej jeszcze, niż wprzódy, rozrzuconemi włosami, ze zwojem mokrych gałganków w rękach i ku niemu wołała:
– A jak nazywacie się? jak nazywacie się?
– Paweł Kobycki! – odkrzyknął.
– A ja Franciszka Chomcówna! – zawołała jeszcze i pędem po zroszonej trawie puściła się ku szczytowi góry.
Pośrodku góry stanęła, za pomykającym już wdali czółnem spojrzenie rzuciła, z za warg jej bladawych, przywiędłych, błysnęły białe zęby.
– Przystojny cham! choć nie tak już młody; ale przystojny i jakiś taki miły… miły!…
Głowę pochyliła, palcami mokre gałganki skubała, zamyśliła się.
W niedzielę ani na chwilę nie opuszczała okna kuchni, z którego Niemen widzieć było można. Przez ubiegłe dni cztery bardziej jeszcze zmizerniała, i powieki jej pociemniały. Obuta w cienkie i zgrabne trzewiki, w wykrochmalonej sukni z jasnego perkalu, w jedwabnej żółtawej chusteczce, na gładko dziś uczesanych, lecz tak jak i wówczas rozpuszczonych, niedługich włosach, siedziała u okna, nieruchoma, w rzekę zapatrzona, z zaciśniętemi wargami, oniemiała.
W willi było pusto i cicho. Stara kucharka daremnie dziś, krzątając się po kuchni, towarzyszkę do rozmowy wzywała; więc, objad zjadłszy i twarz chustką od much osłoniwszy, usnęła.
Franka nie jadła nic; wypiła zrana szklankę herbaty, a gdy do obiadu przyszło, parę razy łyżkę do ust podniósłszy, z brzękiem na talerz ją rzuciła i znowu przy oknie usiadła. Widać było, że jadło dziś jej przez gardło przejść nie mogło. Im więcej upływało godzin, tem większe ogarniało ją zniecierpliwienie.
Stopą o ziemię uderzała; śród ponurej jej twarzy białe zęby błysnęły parę razy w szyderskim, wzgardliwym uśmiechu.
– Nie przyjedzie, może i nie przyjedzie! głupiec! chamisko!
Nagle zatrzęsła się od stóp do głowy, ze stołka się porwała i, krzyknąwszy:
– Jedzie! dalibóg jedzie! – jak szalona z willi wypadła, jak ptak z zielonej góry zleciała i na piaszczystem wybrzeżu, krwista, zarumieniona, rękoma ku nadpływającemu czółnu trzepocząc, wołała:
– Dobry wieczór! dobry wieczór! A czemu tak późno? Myślałam, że pan Paweł obietnicy nie dotrzyma i wcale już nie przyjedzie. Czy to pięknie, żebym ja na pana tak długo czekała? Czemu tak późno?
Widać było po niej, że za rozrywką i zabawą, za wrażeniem, wywieranem na nią przez człowieka, który się jej podobał, na koniec świata polecieć byłaby zdolna, że brak ich o chwilowe przynajmniej szaleństwo mógł ją przyprawiać.
Popłynęli.
Z początku lękała się wody, z którą oswojona nie była, i za każdem zakołysaniem się czółna wydawała piskliwe krzyki, chwytała towarzysza za ramiona i odzież. Jego to rozśmieszało. Nie pomyślał o tem nigdy, aby ktokolwiek mógł na wodzie doświadczać jakiejkolwiek trwogi. Przytem, gdy ze strachu krzyczała, wyginała się w obie strony, ręce wyciągała, stawała się podobną trochę do elastycznej i miauczącej kotki, a trochę do przelękłego dziecka. Więc, poważnemi upewnieniami o braku niebezpieczeństwa uspokoić ją usiłując, zaśmiał się też tak głośno i serdecznie, jak mu się to może kilka razy w życiu zaledwie zdarzyło. Ale i ona, widząc, że czółno, pomimo kołysania się, wcale nie wywraca, uspokoiła się wkrótce i wybornie bawić się zaczęła.
Woda była cicha, błękitna, od staczającego się ku zachodowi słońca blado pozłocona, okryta niezliczonem mnóstwem drobnych zmarszczek, które płynęły wciąż jedna za drugą, jednostajnie, bez szelestu, czasem tylko perląc się białemi kroplami lub drobnemi ognikami pobłyskując.
Nad brzegiem czółna schylona, Franka swawolnie w ciemną, małą rękę łowiła te ukazujące się na wodzie perły i ogniki, a potem ciekawie i z przyjemnością przypatrywała się wyciekającym z jej palców strugom roztopionego kryształu.
– Aj-ej! – zawołała – żeby to znizać i zrobić z tego paciorki na szyję i kolczyki! Jedna moja pani miała takie paciorki i kolczyki… mówili, że z kryształu i że drogie, a mnie one tak w guście były, że wytrzymać nie mogłam i, jak tylko pani z domu wychodziła, a mnie do jakiej kompanji zaproszono, zawsze je na siebie kładłam…
– To źle robiliście – zauważył Paweł.
– Ot, nie ukradłam ich przecież, a nawet nie ugryzłam… Przyjdę, bywało, do domu, zdejmę, na miejscu położę, i znaku niema, że brałam.
– To co? zawsze ruszaliście