Cham. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cham - Eliza Orzeszkowa страница 2

Cham - Eliza Orzeszkowa

Скачать книгу

A wciąż mu w twarz patrzała i teraz nawet wejrzenie swoich pałających oczy w same źrenice mu zatopiła. Spotkawszy się z tem wejrzeniem, rybak wstydliwie spojrzał w inną stronę. Rzecz była osobliwa: dziewczyna z zalotnością śmiałą i ciekawą patrzała na mężczyznę, a mężczyzna wstydliwie wzrok od niej odwracał – jednak uśmiech z ust mu nie znikał.

      Nie na nią, ale na coraz błękitniejsze fale rzeki patrząc, przemówił:

      – No, bierzcie już swoją szmatę; mnie płynąć trzeba. Było czego tak lamentować! Myślałby kto, że Bóg wie, jakie nieszczęście wam się zdarzyło!

      – Aha! czego było lamentować – ze szczególnem połączeniem nadąsania i filuterności zawołała ona – byłaby mnie bieda, gdyby ten gałganek, broń Boże, zginął. Już trzy dni, jak mnie pani spokojności nie daje z tem praniem dziecięcych rzeczy… Wczoraj w wieczór wyprałam, a dziś dlatego wstałam tak raniutko, aby je w rzece wypłókać. Aż tu masz! jeden wziął i popłynął!

      W czółnie, na wąskiej ławce siedząc, słuchał jej mowy szybkiej, żywej, w której wyrazy zdawały się ścigać i tłoczyć ze sobą.

      Powiedział, że dalej płynąć musi, jednak nie odpływał. Nie patrzał na nią, ale widać było, że słuchał pilnie jej cienkiego i trochę ostrego głosu.

      – A kto wy taka? – zapytał.

      – Ja?

      Ku szczytowi góry i bielejącej nad nim willi ręką wskazała.

      – U tych państwa, którzy tu na lato przyjechali, w obowiązku jestem, pokojówką… Wzięli mnie zimą, i do końca lata jeszcze wybędę u nich… a jak jesienią do miasta wrócę, odprawię się… dłużej, jak do jesieni nie chcę…

      – A czemuż to? czy bardzo łają? – z uśmiechem przerwał.

      Wyprostowała się, rumieńcem nagle oblana i z rozbłysłemi oczyma.

      – Oho! niechby tylko spróbowali! Na łajanie jest odłajanie! Ja nie taka, abym sobie ubliżać pozwalała! Ojciec mój w kancelarji służył, z dobrej familji pochodzę, niechby mię kto złem słowem skrzywdził, takbym jemu parsknęła, że i dziesięć latby pamiętał. A choćby i do sądu… bywałam ja i w sądach! Nie zlęknę się!

      Teraz ze zdziwieniem i prawie przerażeniem na nią patrzał, ale wnet znowu wzrok odwrócił, bo z rumieńców tej kobiety i błysków jej oczu żar na niego padał.

      – To i czegoż odprawiać się? – zapytał.

      – Czego? Ot, tak sobie! Już ja nigdzie długo wybyć nie mogę. Żeby nie wiem jaka dobra służba była, na jednem miejscu znudzę się zawsze i adie! Na Berdyczów drobnemi literami do mnie pisujcie! Taka już moja natura! Ale ja bardzo wiedziećbym chciała, kto wy taki?

      – Kto ja taki? Ot, ciekawość! Robak…

      Z zamyśleniem uśmiechał się; ona głośno zachichotała.

      – Niema czego śmiać się – mówił zwolna – człowiek a robak – mała różnica! robaka ryba je, a człowieka ziemia. Czy pan, czy chłop, czy król, czy parobek, każdego ziemia zjeść musi, jak ryba robaka. Ot, co!

      Słuchała ciekawie z trochę otwartemi usty, a gdy umilkł, zauważyła:

      – Rozumnie gadacie, ale smutno. Co tam o śmierci myśleć, kiedy i żyć czasem dobrze… nie zawsze, ale czasem… dobrze! A czemże zajmujecie się?

      – Ryby łapię.

      – A gdzież mieszkacie?

      Wymienił nazwę wsi, w której mieszkał.

      – Włościanin? – z niejakiem wahaniem w głosie zapytała.

      Potwierdzająco głową skinął.

      – Patrzajcie, moi państwo! Jak żyję, tak długo z żadnym włościaninem nie rozmawiałam! A czemuż gadacie nie po chłopsku?

      – A czemuż mnie nie gadać tak samo, jak wy… kiedy umiem?

      – Patrzajcie, moi państwo! Włościanin, a taki grzeczny, rozumny! A wiecie, że zbliska wyglądacie daleko starzej, niż zdaleka? Kiedyście na środku rzeki byli, myślałam, że to jakiś młody chłopiec płynie, a teraz widzę, że wam już pewno i ze czterdzieści lat będzie.

      Dziwiła się, chichotała, rękoma poruszała, to jedną, to drugą zkolei stopą wyrzucała małe fontanny wody; jak iskra drgająca, mieniła się przed nim złotawością swego ciała, kruczą czarnością włosów, płomiennością oczu, białością zębów.

      – To nic – dodała – choć i czterdzieści lat macie, przystojny z was mężczyzna.

      A mówiąc to, głosu nie zniżyła ani powiek nie opuściła; owszem, ciemną, giętką, wilgotną rękę o dziób czółna jego oparła, jakby zbliżyć się do niego, lub go przy sobie zatrzymać pragnęła. Ale on i przestał już wstydliwie wzrok od niej odwracać. Z otwartemi trochę usty zapatrzył się w nią, jak w tęczę.

      Ona także zbliska mniej młodo wyglądała, niż zdaleka. Twarz jej ze szczupłemi i ładnie zakreślonemi rysami przywiędła była i zmięta, cera niezdrowa, wielkie oczy głęboko zapadłe pod czołem, na którem nici kruczych włosów krzyżowały się z kilku cienkiemi też, jak włosy, rysami zmarszczek. Miała najpewniej lat trzydzieści parę, które też, znać było, ani po różach jej nie przechodziły, ani kąpały się w kryształach. Tylko była w niej żywość, gibkość, ognistość płomyka i w oczach, ruchach, uśmiechach, w zmiętej nawet cerze coś takiego, co wzrok przykuwało i ku niej ciągnęło.

      Było też w niej szczególne, ale uderzające połączenie cech, napozór zupełnie sprzecznych: wezbranej siły ciała i jego niezdrowia, rozhasanej prawie swawoli i dręczącego cierpienia. Gdy zaciskała czasem drobne wargi, a oczy jej ponury przybierały wyraz, możnaby myśleć, że wnętrzem jej wstrząsa spazm bólu czy złości.

      – I nie nudno wam ciągle pływać i ryby łapać? – rękę o dziób czółna opierając, zapytała.

      – Gdzie tam nudno! dobrze! – odpowiedział.

      – Weźcie mnie kiedy z sobą na rzekę… ot, tak, na godzinkę, na dwie… nigdy nie zdarzyło się tak długo pływać, a zawsze jakaś straszna bierze mnie ciekawość tego, co jeszcze nigdy nie zdarzyło się… Żebyście wiedzieli, jak mnie tu nudno… nudno… nudno!…

      – A czegóż tak nudno? Robotę pewno macie…

      – Żeby nie! Robotą tylko tu i żyj! Ja u państwa jedna, a kucharka druga, więcej nikogo niema; ani furmana, ani lokaja nie trzymają. Pan stary, ciągle książki czyta; pani ze złości, że pan stary, czepia się tylko do wszystkiego i jak sroka skrzeczy: wszystko jej źle, niezgrabnie, to za prędko, to za pomału, to za zimno, to za gorąco… Dziecisków aż troje, i nieznośne takie, że niech Pan Bóg broni! Goście prawie nie bywają. Ot, tylko jak ten koń w dreptaku, od rana do wieczora kręć się i kręć się, a ciągle to samo… dobrego słowa nawet nie posłyszysz, ludzkiej twarzy nie zobaczysz… żeby tę wieś djabli wzięli! w mieście lepiej!

      Słuchał

Скачать книгу