Cham. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cham - Eliza Orzeszkowa страница 4

Cham - Eliza Orzeszkowa

Скачать книгу

dziecko! Oj, żeby was! aż mnie dziw bierze, że taka, jak wy, jest na świecie!

      Ona zadziwiła się w tej chwili nad ogromną kępą rozłożonych na wodzie liści, nad któremi strzelały żółte i białe kielichy lilij wodnych, i zawrotnie latało nieprzeliczone mnóstwo małych jaskółek. Każdą z tych lotnych postaci podwajało odzwierciedlenie jej w wodzie.

      – Oj, co ich jest! co ich tu jest, tych ptaków!

      Więcej jeszcze wychyliwszy się z czółna, zerwała żółtą lilję i mokrą jej łodygę do stanika przymocowała.

      – Pachnie! – z przyjemnością zauważyła i wnet, palcem jakiś punkt rzeki wskazując, zawołała:

      – A to co?

      Był to zapewne wielki szczupak, może sum, który, gwałtownie rzuciwszy się nad wodę, wnet ukrył się pod nią, na powierzchni jej pozostawiając szerokie, wzburzone kręgi.

      – Aha! ty tu! – na wzburzony punkt wody patrząc, uśmiechnął się Paweł – niedługie panowanie twoje. Jutro cię złapię.

      Pokazywał jej potem zkolei skrzynię, do połowy stojącą w wodzie, w której przechowywał drobne, na przynętę złowione ryby, a do której wnętrza przez podziurawione boki napływała woda, rybie do życia potrzebna. Drugą taką skrzynię, tylko daleko większą, do zachowywania w świeżości połowów, na sprzedaż przeznaczonych, posiadał w bliskości chaty swojej.

      Z wielkiem zajęciem wypytywać go zaczęła, gdzie towar swój sprzedaje i ile ma zarobku; a gdy chętnie i ze zwyczajnym spokojem wszystko, o czem wiedzieć chciała, powiedział, wargi zacisnęła i głową ponuro zatrzęsła.

      – Dobrze wam – westchnęła – chatę swoją macie i zarobek niezły… jak pan żyć sobie możecie. To wcale co innego, niż całe życie włóczyć się ze służby na służbę, cudze kąty wycierać, od ludzkich kaprysów zależeć i ludzkie złości znosić… Bywa czasem, że człowiek zabawi się i przyjemności jakiej doświadczy, ale zawsze niech takie życie djabli wezmą… podłe!

      – Wołoczaszcze życie! liche życie! – patrząc na nią i głową kiwając, przemówił Paweł.

      Znowu żal mu się jej zrobiło.

      – Może chcecie wysiąść trochę i po tej wyspie pochodzić? – zapytał.

      Zatrzepotała cała z radości.

      – Oj, dobrze, dobrze! Popłyńcie do tej wyspy. Jaka śliczna wyspa! jak tu pachnie! Od czego tu tak ślicznie pachnie? Tak pachnie, że aż w głowie zawraca…

      Po samym środku szerokiej rzeki, pomiędzy wysepki gliniastą ścianą z jednej strony, a ciemnym borem z drugiej, na pozłoconym błękicie wody, leżał owalny szmat piaszczystej ziemi, olbrzymią dziewanną i białemi goździkami cały porosły. Olbrzymie dziewanny na sztywnych łodygach, kosmatemi liśćmi okrytych, podnosiły wysoko ogromne, żółte kity, a spodem rosło takie mnóstwo goździków, że zdala wyspa zdawała się śniegiem okrytą.

      Bił też z niej i daleko po rzece rozlewał się zapach słodki, mocny, leśny, z którym jeszcze mieszały się wonie ziół, liljowym i różowym szlakiem ścielących się u stóp przeciwległego boru.

      Franka, jak oszalała, jak pijana, po wyspie biegała, zrywała goździki, wąchała je, kładła we włosy, z których dawno już zsunęła się była i na kark opadła żółtawa chustka, i pełnemi garściami z głośnym śmiechem rzucała je na Pawła.

      On, powoli nachylając się i prostując, porządnie i pilnie układał z nich bukiet. Nieraz z tej wyspy przynosił on takie białe bukiety i stawiał je w małym dzbanku na oknie swojej chaty, albo siostrze oddawał, aby niemi święty obraz przystrajała. Nabawiwszy się goździkami, Franka formalnie przepadła w lesie dziewanny. Rosło jej w jednem miejscu tak wiele, że tylko jasna suknia dziewczyny w tej zielono-żółtej gęstwinie pobłyskiwała.

      Paweł przestał rwać goździki, ręce opuścił i zamyślił się.

      Franka, jak ptak, szeleszcząc w gęstwinie, co chwila głowę z niej ukazywała, a głos jej cienki, ostry rozlegał się bezustanku:

      – Ależ ziele! no, ziele! od człowieka wyższe! jak las! Co to za ziele takie?

      – Niedźwiedzie ucho – objaśnił Paweł.

      Powoli, powoli, na ogorzałe policzki jej wybijał się rumieniec, jakby odblask krwistego obłoku, który po tarczy słonecznej, za bór już zapadłej, na niebie pozostał.

      Swawolnie, chyłkiem, Franka wybiegła z gęstwiny łodyg, których parę zakołysało się w powierzu żółtemi kitami. Z twarzą w ogniu, z włosami pełnymi białych goździków, z żółtawą chustką na kark zsuniętą, przy jednej z nich stanęła i, wielki liść jej w palce ujmując, znowu gadała:

      – A! to prawda! zupełnie, jak ucho jakiego zwierzątka. Taki kosmaty, mięcieńki, mileńki, jak aksamit. U jednej mojej pani był piesek, co miał takie same mięcieńkie, aksamitne uszka.

      Lubowała się miękką, puszystą powierzchnią liścia, głaskała go i pieściła dłonią, tak zupełnie, jakby on był naprawdę miłem jakiemś zwierzątkiem. Nagle zwróciła się ku Pawłowi, wprost ku niemu skoczyła i, obu rękoma na ramionach jego zawisłszy, zapadłe swe oczy, w wilgotnej mgle rozmiękłe i przygaszone, wzniosła.

      – Jak tu dobrze, ładnie, wesoło! – wołała – jaki z was dobry człowiek, że biednej dziewczynie i nieznajomej zrobiliście taką przyjemność! Ja, widzicie, mam taką naturę, że bardzo wdzięczna jestem, kiedy mnie kto co dobrego zrobi.

      Ale w tej chwili, z tym powolnym, poważnym człowiekiem zrobiło się coś dziwnego. Rumieniec, który wprzódy okrył mu policzki, rozpostarł się aż na czoło, tak błękitne i spokojne zwykle oczy ściemniały i strzeliły prawie ponurym błyskiem. W silne ramię kibić wątłą jej pochwycił, do piersi swej przycisnął i już, nad głową jej schylony, usta do ust przybliżał, kiedy, dziwnie zwinna wysunęła się mu z objęcia i, odskoczywszy, znowu pod dziewannami stanęła.

      Ręką oczy przysłoniła i trochę z gniewem, trochę ze śmiechem zawołała:

      – Ot, taki! Zdaje się dobry, grzeczny, a taki sam, jak wszyscy. Za to, że na spacer powiózł, zaraz zapłaty żąda.

      Słowa te ukłuły go snadź dotkliwie, bo ochłonął, głowy ręką dotknął i po chłopsku zaszeptał:

      – Ot, tobie na! oś szczo wymyśliła.

      Łagodnie za rękę ją wziął.

      – Głupstwo! – ze zmieszaniem zaczął – albo ja co takiego myślał? Niech mnie Pan Bóg od takiego grzechu zachowa, żebym ja was z taką myślą na spacer wiózł! Ot, tak, fiksacja jakaś do głowy przyszła. Nie gniewajcie się i bądźcie spokojni. Siądźcie sobie i odpocznijcie, a ja tymczasem czółno tu przyprowadzę i zaraz do domu was odwiozę…

      Na goździkach usiadła i z całej siły obu rękoma połę surduta jego schwyciła.

      – Ja nie chcę do domu! – wołała. – Jaki to dom? Piekło nie dom! I nie odchodźcie ode mnie! Zlitujcie się, nie odchodźcie! Jabym z

Скачать книгу