Marta. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Marta - Eliza Orzeszkowa страница 9

Marta - Eliza Orzeszkowa

Скачать книгу

tego nie wolno wołowi. Oczy Ludwiki Żmińskiej zimne, ale rozumne, z błądzącą w źrenicach ironią w tej chwili na nią spoglądające mówiły jej: „Tamta kobieta w pąsowym kapiszonie, ostro mówiąca, głośno wykrzykująca, stopy na krzesło zakładająca, jest Jowiszem, ty, biedna istota, trywialnie urodzona na tej samej ziemi, na której rodzą się wszystkie matki wszystkich naszych dzieci, jesteś wołem”.

      – Gdybyś się pani rozstać mogła ze swą córeczką, gdybyś umieściła ją gdziekolwiek, bardzo być może, iż znalazłabyś dla siebie miejsce z tysiącem złotych rocznie.

      – Nigdy! – splatając ręce zawołała Marta. – Nigdy nie rozstanę się z moim dzieckiem, nie oddam go w ręce obce… Jest ono wszystkim, co pozostało mi na ziemi…

      Wykrzyk ten przemocą wydarł się z piersi matki, ale Marta pojęła szybko niestosowność jego i bezużyteczność. Uczyniła nad sobą wysilenie i spokojnie mówić zaczęła:

      – Skoro więc nie mogę mieć nadziei otrzymania posady stałej, racz pani dostarczyć mi lekcji prywatnych…

      – Lekcji francuskiego języka? – wtrąciła gospodyni domu.

      – Tak, pani, i innych przedmiotów także, jak na przykład jeografii, historii powszechnej, historii literatury polskiej… Uczyłam się kiedyś tego wszystkiego, potem czytywałam, niezbyt wiele wprawdzie, zawsze jednak trochę czytywałam. Pracując nad sobą dopełniłabym moich wiadomości…

      – Na nic by się to pani nie przydało – przerwała Żmińska.

      – Jak to, pani?

      – Tak, bo ani ja, ani żadna z właścicielek biur informacyjnych nie mogłybyśmy sumiennie przyrzekać pani lekcji wspomnianych przez panią nauk…

      Marta szeroko otwartymi oczami spoglądała na mówiącą kobietę; ta po krótkiej chwili przestanku dodała:

      – Ponieważ zajmują się nimi wyłącznie prawie mężczyźni.

      – Mężczyźni – wyjąkała Marta. – Dlaczego wyłącznie mężczyźni?

      Żmińska podniosła na młodą kobietę oczy, które mówiły znowu:

      „Skądże przybywasz?”

      Głośno zaś rzekła:

      – Dlatego zapewne, że mężczyźni są mężczyznami.

      Marta przybywała z krainy błogiej nieświadomości niewieściej, zamyśliła się więc przez chwilę nad wyrazami właścicielki biura. Po raz pierwszy w życiu zawikłania i zagadnienia społeczne jawiły się przed jej oczami, mętne, niewyraźnie; splątane ich zarysy, wywierając na nią bezwiedne, dolegliwe wrażenie, nie nauczały jej przecież niczego.

      – Pani – odezwała się po chwili – zdaje mi się, iż zrozumiałam, dlaczego mężczyźni więcej pożądanymi są, gdy idzie o nauczanie; posiadają oni wykształcenie wyższe, gruntowniejsze niż kobiety… Tak, ale wzgląd ten może mieć miejsce tam tylko, gdzie nauczanie przybiera szerokie już rozmiary, gdzie wiedza nauczyciela powinna być tak obszerna i gruntowna, aby odpowiedzieć mogła potrzebom dojrzewającego już umysłu ucznia. Ale ja, pani, nie roszczę tak wysokich pretensji. Chciałabym nauczać początków historii, jeografii, historii piśmiennictwa naszego…

      – Początków tych nauczają zazwyczaj także mężczyźni… – przerwała Żmińska.

      – Wtedy zapewne, kiedy idzie o dawanie lekcji chłopcom – wtrąciła Marta.

      – I dziewczętom także – dokończyła właścicielka informacyjnego biura.

      Marta zamyśliła się znowu.

      – A więc – rzekła po chwili – cóż w dziedzinie nauczycielstwa pozostaje kobietom?…

      – Języki, talenta…

      Oczy Marty zaświeciły nadzieją. Ostatni wyraz Żmińskiej przypomniał jej jedno jeszcze narzędzie zdobywcze, o którym dotąd nie myślała.

      – Talenta – wymówiła z pośpiechem – a więc nie tylko przecież muzyka… Ja uczyłam się rysować… chwalono nawet kiedyś moje rysunki.

      Na twarzy Żmińskiej osiadł znowu wyraz obiecującego namysłu.

      – Zapewne – rzekła – umiejętność rysunku może się pani na coś przydać, daleko mniej jednak, niżby się przydała biegłość w muzyce…

      – Dlaczego, pani?

      – Dlatego zapewne, że rysunek jest cichy, a muzyka głośna… W każdym razie – dodała Żmińska – przynieś mi pani próby swego rysunku. Jeżeli jesteś w nim pani bardzo biegła, jeżeli potrafisz wyrysować coś, co by oznajmiało talent wielki i wysoko ukształcony, będę mogła znaleźć dla pani jedną lub dwie lekcje…

      – Bardzo biegłą w rysunku nie jestem – odparła Marta. – Nie zdaje mi się też, aby talent mój do rysowania był wielkim, ukształcenie zaś, jakie w nim posiadłam, nie może wcale nazwać się wysokim. Znam przecież rysunek o tyle, abym początkowych prawideł jego nauczać mogła.

      – W takim razie nie przyrzekam pani początkowych lekcji rysunku – spokojnie, krzyżując ręce na piersi rzekła Żmińska.

      Ale dłonie Marty splatały się coraz silniej pod wpływem coraz przykrzejszego uczucia.

      – Dlaczego, pani? – szepnęła młoda kobieta.

      – Dlatego, że udzielają ich mężczyźni – odrzekła właścicielka biura.

      Marta pochyliła głowę na piersi i tym razem przesiedziała ze dwie minuty w głębokim pogrążona zamyśleniu.

      – Przebacz pani – wymówiła po chwili, podnosząc twarz, na której malował się wyraz dręczącego niepokoju – przebacz pani, że tak długo zajmuję ją mą rozmową. Jestem kobietą niedoświadczoną, za mało może dotąd zwracałam uwagi na stosunki ludzkie i na porządek spraw, które nie tyczyły się mnie osobiście. Nie rozumiem wszystkiego, o czym mi pani powiadasz, rozsądek mój, a zdawało mi się, że go mam, sprzecza się z tymi licznymi niemożnościami, jakie mi pani wskazujesz, bo nie dostrzega, jakie mogłyby być ich przyczyny. Otrzymanie pracy, jak największej ilości pracy, jest dla mnie więcej niż kwestią życia i śmierci, bo kwestią życia, a potem i wychowania mego dziecka… Myśli moje wikłają się… pragnęłabym słusznie sądzić o rzeczach, zrozumieć… ale… nie mogę… nie rozumiem…

      Gdy Marta mówiła te słowa, właścicielka biura patrzała na nią zrazu obojętnie, potem bacznie i ze skupioną uwagą, potem jeszcze chłodne oczy jej rozgrzały się cieplejszym światłem. Spuściła szybko wzrok i chwilę milczała, po surowym czole jej przesunęło się parę ruchomych zmarszczek, smutny uśmiech owinął na chwilę obojętne zwykle usta. Urzędowa powłoka, którą okrywała się właścicielka informacyjnego biura, nie opadła z niej całkiem, ale stała się przezroczysta; można było teraz dostrzec zza niej kobietę, która przypomniała sobie niejedną kartę z własnego życia, niejeden obraz z życia innych kobiet. Podniosła z wolna głowę i spotkała spojrzeniem utkwione w nią, głębokie w tej chwili, błyszczące i

Скачать книгу