Marta. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Marta - Eliza Orzeszkowa страница 6
Marta zatrzymała się chwilę przy drzwiach i ogarnęła wzrokiem twarz i postać postępującej na spotkanie jej kobiety. Oczy jej, które wczoraj napełniały się co chwila łzami, dziś suche i połyskliwe, nabrały wyrazu niepospolitej bystrości, przenikliwości niemal. Skupiły się w nich widocznie wszystkie władze myślenia młodej kobiety i usiłowały przez zewnętrzną powłokę przedrzeć się w głębię istoty, której usta wydać miały sąd o przyszłej niedoli jej lub spokoju. Pierwszy to raz w swym życiu Marta przychodziła do kogoś za interesem; interes zaś ten był jednym z najważniejszych interesów ludzi biednych: potrzeba zarobku.
– Pani dobrodziejka do biura informacyjnego zapewne? – wymówiła gospodyni domu.
– Tak, pani – odrzekła przybywająca i dodała. – Jestem Marta Świcka.
– Chciej pani usiąść i zaczekać chwilę, aż ukończę rozmowę z tymi paniami, które przybyły pierwej.
Marta usiadła na wskazanym sobie fotelu i teraz dopiero zwróciła uwagę na dwie inne znajdujące się w pokoju osoby.
Osoby te różniły się ze sobą niezmiernie wiekiem, ubiorem i powierzchownością. Jedną z nich była dwudziestoletnia może panna, bardzo ładna, z uśmiechem na różowych ustach, z błękitnymi oczami, które patrzały pogodnie, prawie wesoło, w jedwabnej sukni jasnego koloru i malutkim kapelusiku, pięknie strojącym jasnopłowe włosy. Z nią właśnie rozmawiać musiała Ludwika Żmińska przed wejściem Marty, bo do niej zwróciła się zaraz po przywitaniu przybyłej. Mówiła po angielsku, a z pierwszych zaraz wyrazów odpowiedzi młodej panny odgadnąć w niej można było rodowitą Angielkę. Marta nie rozumiała rozmowy dwóch kobiet, bo nie znała języka, którym ją prowadzono, widziała tylko, że swobodny uśmiech nie znikał z ust pięknej Angielki, że twarz jej, postawa i sposób mówienia wyrażały śmiałość osoby przywykłej do powodzenia, pewnej siebie i losu, który ją czeka.
Po krótkiej rozmowie gospodyni domu wzięła ćwiartkę papieru i poczęła zakreślać ją biegłym pismem.
Marta z wytężoną uwagą ścigająca szczegóły sceny, która bliską łączność miała z własnym jej położeniem, widziała, że Ludwika Żmińska pisała list po francusku, umieściła w nim cyfrę wyrażającą sumę 600 rubli, na kopercie zaś wypisała jedno z hrabiowskich nazwisk krajowych i dodała doń nazwę najpiękniejszej w Warszawie ulicy. Uczyniwszy to wszystko z grzecznym uśmiechem wręczyła pismo Angielce, która powstała, skłoniła się i wyszła z pokoju krokiem lekkim, z głową podniesioną i uśmiechem zadowolenia na ustach.
„Sześćset rubli rocznie – myślała Marta – jakież to bogactwa, mój Boże! Jakie to szczęście móc tyle zarobić! Gdyby mi choć połowę sumy tej przyrzeczono, byłabym spokojna o Jancię i o siebie!”
Myśląc tak, młoda kobieta z zajęciem i mimowolnym politowaniem spoglądała na osobę, z którą po odejściu Angielki gospodyni domu rozmowę rozpoczęła.
Była to kobieta mogąca mieć około lat sześćdziesięciu, drobna, chuda, ze zwiędłą twarzą, okrytą mnóstwem zmarszczek, z zupełnie prawie białymi włosami, w dwa gładkie pasma przyczesanymi pod kapeluszem czarnym, zmiętym i bardzo dawną modę pamiętającym. Czarna wełniana suknia i jedwabna starożytna mantylka zwisały na chudym ciele staruszki, ręce jej, przezroczyste, białe i drobne, niespokojnym ruchem mięły wciąż i obracały w kościstych palcach leżącą na kolanach białą, płócienną chustkę. Podobnaż25 niespokojność malowała się w błękitnych znać niegdyś, lecz teraz spłowiałych i pozbawionych blasku jej źrenicach, które to podnosiły się na twarz gospodyni domu, to okrywały się zaczerwienionymi powiekami, to przebiegały z przedmiotu na przedmiot, odzwierciedlając tym niejako niepokój i bolesne targanie się steranego umysłu, szukającego dla siebie jakiegoś niby punktu oparcia, jakiegoś przytułku i ukojenia.
– Czy pani byłaś już kiedy nauczycielką? – wymówiła po francusku Ludwika Żmińska, zwracając się do staruszki.
Biedna kobieta poruszyła się na krześle, przebiegła oczami wzdłuż i wszerz przeciwległą ścianę, konwulsyjnym ruchem zacisnęła palce wkoło zwiniętej w kłąb chustki i zaczęła z cicha:
–Non, madame, c'est le première fois que je… je26…
Urwała; szukała widocznie obcych wyrazów, którymi by wypowiedzieć mogła myśl swoją, ale one umykały zmęczonej jej pamięci.
– J'avais27… – zaczęła po chwili – j'a vais la fortune… mon fils avait le malheur de la perdre28…
Gospodyni domu zimna i wyprostowana siedziała na kanapie. Błędy językowe, popełniane przez staruszkę, trudna i przykro brzmiąca jej wymowa nie wywołały na usta jej uśmiechu, tak jak znękanie jej i bolesny niepokój nie zdawały się budzić w niej współczucia.
– To smutno – rzekła – i pani tego jednego tylko masz syna?
– Nie mam go już! – zawołała po polsku stara kobieta, lecz nagle przypominając sobie obowiązek wykazania umiejętności obcej mowy, dodała:
– Il est mourru par désespoir29!
Spłowiałe źrenice staruszki nie zwilżyły się łzą ani zaświeciły najmniejszym blaskiem, gdy wymawiała ostatnie wyrazy, ale blade, wąskie usta jej drgnęły śród roju otaczających je zmarszczek i pierś wklęsła zadrżała pod staroświecką mantylką.
– Pani posiadasz muzykę? – zapytała gospodyni domu po polsku, jakby z kilku słów zamienionych dostatecznie już oświadomiona została z francuskim ukształceniem staruszki.
– Grywałam kiedyś, ale… bardzo już dawno… nie wiem doprawdy, czy mogłabym już teraz…
– A więc może niemiecki język…
Za całą odpowiedź staruszka przecząco wstrząsnęła głową.
– A więc czegóż pani dobrodziejka nauczać może?
Pytanie to zadane było tonem grzecznym wprawdzie, ale zarazem tak suchym i zimnym, że znaczyło tyleż, ile wyraźna odprawa. Stara kobieta przecież nie zrozumiała lub wysiliła się na niezrozumienie. Francuski język był znać tą z umiejętności jej, na którą rachowała najwięcej – przez którą spodziewała się otrzymać kęs chleba, mający uchronić od nędzy ostatnie dnie steranego jej życia. Czując, że grunt usuwa się pod jej stopami, że właścicielka biura informacyjnego zamierza ukończyć rozmowę z nią, nie udzieliwszy jej żadnej informacji, pochwyciła
25
26
27
28
29