Potop. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 15
Kawalerowie, usłyszawszy te słowa, spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Zend wysunął wargi, jak gdyby chciał po ptasiemu zagwizdać, Kokosiński począł się głaskać szeroką dłonią po głowie.
– Jako żywo! – rzekł – myślałby kto, że waćpanna do ciurów115 pana Kmicica mówisz. Prawda jest, żeśmy mieli w domu siedzieć, ale gdy czwarty dzień idzie, a Jędrusia nie ma, przyszliśmy do takowej konwikcji116, że się tam mógł znaczny jakiś tumult uczynić, w którym i nasze szable się przygodzą.
– Pan Kmicic nie na bitwę pojechał, jeno żołnierzy swawolników karać, co by się łatwo i waćpanom przytrafić mogło, gdybyście przeciw rozkazowi wystąpili. Zresztą prędzej by się tam tumult i siekanina przy was mogła zdarzyć.
– Trudno nam z waćpanną deliberować117. Prosim tylko o prochy i ludzi.
– Ludzi i prochów nie dam, słyszysz mnie waćpan!
– Czy ja dobrze słyszę? – rzekł Kokosiński. – Jak to waćpanna nie dasz? Kmicicowi, Jędrusiowi, na ratunek będziesz waćpanna żałować? Wolisz, żeby go co złego spotkało?
– Co go może najgorszego spotkać, to waćpanów kompania!
Tu oczy dziewczyny poczęły ciskać błyskawice i podniósłszy głowę, postąpiła kilka kroków ku zabijakom, a oni cofali się przed nią w zdumieniu.
– Zdrajcy! – rzekła – wy to go jak złe duchy do grzechu kusicie, wy go namawiacie! Ale znam już was, waszą rozpustę, wasze bezecne uczynki. Prawo was ściga, ludzie się od was odwracają, a ohyda na kogo pada? – na niego – przez was, banitów i infamisów!
– Hej! Na rany boskie, towarzysze! Słyszycie? – zakrzyknął Kokosiński. – Hej! Co to jest? Zali nie śpimy, towarzysze?
Billewiczówna postąpiła krok jeszcze i ukazując ręką na drzwi:
– Precz stąd! – rzekła.
Warchołowie pobledli trupio i żaden z nich nie zdobył się na słowo odpowiedzi. Jeno zęby ich poczęły zgrzytać, ręce drgać ku rękojeściom, a oczy ciskać złe błyskawice. Ale po chwili dusze w nich upadły z trwogi. Toż ten dom był pod opieką potężnego Kmicica, toż ta zuchwała panna była jego narzeczoną. Więc zgryźli w milczeniu gniew, a ona ciągle stała z roziskrzonym okiem, ukazująca palcem na drzwi.
Na koniec pan Kokosiński rzekł przerywanym wściekłością głosem:
– Kiedy nas tu tak wdzięcznie przyjęto… to… nie pozostaje nam nic innego… jak pokłonić się… politycznej118 gospodyni i pójść… dziękując za gościnę…
To rzekłszy, skłonił się czapką z umyślną uniżonością aż do ziemi, a za nim kłaniali się i inni i wychodzili kolejno. Gdy drzwi zamknęły się za ostatnim, Oleńka upadła wyczerpana na krzesło, dychając ciężko, bo nie miała tyle sił, ile odwagi.
Oni zaś zgromadzili się na radę przed gankiem, naokół koni, ale żaden nie chciał pierwszy przemówić.
Wreszcie Kokosiński rzekł:
– Cóż, mili barankowie?
– A cóż?
– Dobrze wam?
– A tobie dobrze?
– Ej, żeby nie Kmicic! Ej, żeby nie Kmicic! – rzekł Ranicki, zacierając konwulsyjnie ręce – pohulalibyśmy tu z panienką po naszemu!…
– Idź, zadrzyj z Kmicicem! – zapiszczał Rekuć. – Stań mu!
Ranickiego twarz, jak skóra rysia, cała była już pokryta piętnami.
– I jemu stanę, i tobie, warchole, gdzie chcesz!
– A to i dobrze! – rzekł Rekuć.
Obaj porwali się do szabel, ale olbrzymi Kulwiec-Hippocentaurus wtoczył się pomiędzy nich.
– Na tę pięść! – rzekł, potrząsając jakoby bochnem chleba – na tę pięść! – powtórzył. – Pierwszemu, który szablę wyciągnie, łeb roztrzaskam!
To rzekłszy, poglądał to na jednego, to na drugiego, jakby pytając niemo, który pierwszy zechce popróbować; ale oni tak zagadnięci uspokoili się zaraz.
– Kulwiec ma rację! – rzekł Kokosiński. – Moi mili barankowie, potrzeba nam teraz zgody więcej niż kiedykolwiek… Ja bym radził ruszać co prędzej do Kmicica, żeby zaś ona go prędzej nie obaczyła, bo opisałaby nas jak diabłów. Dobrze, że tam żaden na nią nie warknął, choć mnie samemu świerzbiały ręce i język… Ruszajmy do Kmicica. Ma ona go na nas podbechtać119, to lepiej my go wpierw podbechtajmy. Nie daj Bóg, aby nas opuścił. Zaraz by tu obławę na nas jak na wilków uczyniono.
– Furda! – rzekł Ranicki. – Nic nam nie uczynią. Teraz wojna; mało to ludzi po świecie bez dachu i chleba się włóczy? Zbierzem sobie partię, towarzysze mili, i niech nas wszystkie trybunały ścigają! Daj rękę, Rekuć, odpuszczam ci!
– Byłbym ci uszy obciął – zapiszczał Rekuć – ale już pogódźmy się! Wspólna nas konfuzja spotkała.
– Kazać pójść precz takim jak my kawalerom! – rzekł Kokosiński.
– I mnie, w którym senatorska krew płynie! – dodał Ranicki.
– Ludziom godnym! Familiantom!
– Żołnierzom zasłużonym!
– I exulom!
– Sierotom niewinnym!
– Mam buty wyporkiem120 podszyte, ale już mi nogi marzną – rzekł Kulwiec. – Co będziemy jak dziady pod tym domem stali, nie wyniosą nam tu piwa grzanego! Nic tu po nas! Siadajmy i jedźmy. Czeladź lepiej odesłać, bo co po nich bez strzelb i broni, a sami jedźmy.
– Do Upity!
– Do Jędrusia, przyjaciela zacnego! Przed nim się poskarżym.
– Bylebyśmy go nie minęli.
– Na koń, towarzysze! Na koń!
Siedli i ruszyli stępą, gniew i wstyd przeżuwając. Za bramą Ranicki, którego złość trzymała jeszcze jak za gardło, odwrócił się i pogroził pięścią dworowi.
– Ej, krwi mi! Ej, krwi!
– Niechby się tylko z Kmicicem pokłócili! – rzekł Kokosiński – przyjechalibyśmy tu jeszcze z hubką121.
115
116
117
118
119
120
121