Potop. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 14

Potop - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

tak ją pocieszali, ale nie mogli pocieszyć. Po ich odjeździe została troska, niepokój i jakby uraza i do nich, i do pana Andrzeja. Dumną pannę bolało coraz głębiej to, że trzeba było go bronić, usprawiedliwiać i tłumaczyć. A ta kompania! Drobne ręce panny zaciskały się na myśl o nich. W oczach jej stawały jakby na jawie twarze pana Kokosińskiego, Uhlika, Zenda, Kulwieca-Hippocentaura i innych – i dostrzegła w nich, czego pierwej nie widziała; że były to bezczelne twarze, na których błazeństwo, rozpusta i zbrodnia wycisnęły pospołu swe pieczęcie. Obce Oleńce uczucie nienawiści poczęło ją opanowywać jak parzący ogień.

      Lecz w tej rozterce wzrastała zarazem z każdą chwilą uraza i do pana Kmicica.

      – Wstyd! Sromota! – szeptała do się dziewczyna zbladłymi usty. – Co wieczora wracał ode mnie do dziewek czeladnych!…

      I czuła się sama upokorzona. Nieznośne brzemię tamowało jej oddech w piersiach.

      Mroczyło się na dworze. Panna Aleksandra chodziła po izbie pospiesznym krokiem i w duszy wrzało jej ciągle. Nie była to natura zdolna znosić prześladowania losu i nie bronić się im. Rycerska krew krążyła w tej dziewczynie. Chciałaby natychmiast rozpocząć walkę z tą zgrają złych duchów – natychmiast! Ale co jej pozostaje!… Nic! Jeno łzy i prośba, by pan Andrzej rozpędził na cztery wiatry tych hańbiących kompanionów. A jeśli tego uczynić nie zechce?…

      – Jeśli nie zechce…

      I nie śmiała jeszcze myśleć o tym.

      Rozmyślania panienki przerwał pachołek, któren wniósł naręcz jałowcowych drewek do kominka i rzuciwszy je wedle trzonu, począł wygarniać węgle spod starego popiołu. Nagłe postanowienie przyszło do głowy Oleńce.

      – Kostek! – rzekła – siędziesz mi zaraz na koń i pojedziesz do Lubicza. Jeśli pan już wrócił, proś, żeby tu przyjechał, a jeśli go nie masz, to niech włodarz, stary Znikis, siada z tobą i wraz do mnie przybywa – a żywo!

      Chłopak rzucił szczypek smolnych na węgle, przysypał je pniakami suchego jałowcu i skoczył ku drzwiom.

      Jasne płomienie poczęły huczeć i strzelać w kominie. Oleńce stało się zaraz nieco lżej na duszy.

      „Może to Pan Bóg jeszcze odmieni! – pomyślała sobie. – A może to i nie tak źle było, jak opiekunowie mówili… Obaczym!”

      I po chwili przeszła do czeladnej siedzieć odwiecznym obyczajem billewiczowskim ze służbą, prządek pilnować, pieśni pobożne śpiewać.

      Po dwóch godzinach wszedł zmarznięty Kostek.

      – Znikis jest w sieni! – rzekł. – Pana nie masz jeszcze w Lubiczu.

      Panna zerwała się żywo. Włodarz w sieni schylił się jej do nóg.

      – A jak tobie zdrowie, jasna dziedziczko?… Bóg daj najlepsze!

      Przeszli do izby stołowej; Znikis stanął przy drzwiach.

      – Co u was słychać? – pytała panienka.

      Chłop kiwnął ręką.

      – At! Pana nie ma…

      – To wiem, że jest w Upicie. Ale w domu co się dzieje?

      – At!…

      – Słuchaj, Znikis, mów śmiele, włos ci z głowy nie spadnie. Mówią, że pan dobry, jeno kompania swawolniki?

      – Żeby to, jasna panienka, swawolniki!

      – Mów szczerze.

      – Kiedy, panienka, mnie nie wolno… ja się boja… Mnie zakazali.

      – Kto zakazał?

      – Pan…

      – Tak?! – rzekła panna.

      Nastała chwila milczenia. Ona chodziła spiesznie po pokoju, ze ściśniętymi ustami i namarszczoną brwią, on śledził za nią oczyma.

      Nagle stanęła przed nim.

      – Czyj ty jesteś?

      – A billewiczowski. Jać z Wodoktów, nie z Lubicza.

      – Nie wrócisz więcej do Lubicza… tu zostaniesz. Teraz rozkazuję ci gadać wszystko, co wiesz!

      Chłop, jak stał w progu, tak rzucił się na kolana.

      – Panienka jasna, ja tam nie kcę wracać, tam sądny dzień!… To, panienka, zbóje i zbereźniki, tam człek dnia i godziny niepewny.

      Billewiczówna zakręciła się w miejscu jakby strzałą ugodzona. Pobladła bardzo, ale spytała spokojnie:

      – Prawdali to, że strzelali w izbie do wizerunków?

      – Jak nie strzelali! I dziewki ciągali po komnatach, i co dzień ta sama rozpusta. We wsi płacz, we dworze Sodoma i Gomora! Woły idą na stół, barany na stół!… Ludzie w ucisku… Stajennego wczoraj niewinnie rozszczepili.

      – I stajennego rozszczepili?…

      – A jakże! A najgorzej dziewczętom się krzywda dzieje. Już im dworskich nie dość i po wsi łowią…

      Nastała znowu chwila milczenia. Gorące rumieńce wystąpiły na twarz panny i nie znikały już więcej.

      – Kiedy się tam pana spodziewają z powrotem?…

      – Oni, panienka, nie wiedzą, jeno słyszałem, jak mówili między sobą, że trzeba jutro całej kompanii do Upity ruszyć. Kazali, żeby konie były gotowe. Mają tu wstąpić i panienki o czeladź prosić i o prochy, że tam mogą być potrzebne.

      – Mają tu wstąpić?… To dobrze. Idź teraz, Znikis, do kuchni. Już nie wrócisz do Lubicza.

      – Ażeby tobie Bóg dał zdrowie i szczęście!…

      Panna Aleksandra wiedziała, co chciała, ale też wiedziała, jak jej należy postąpić.

      Nazajutrz była niedziela. Rankiem, nim panie z Wodoktów wyjechały do kościoła, przybyli panowie: Kokosiński, Uhlik, Kulwiec-Hippocentaurus, Ranicki, Rekuć i Zend, a za nimi czeladź lubicka, zbrojno i konno, postanowili bowiem kawalerowie iść w pomoc panu Kmicicowi do Upity.

      Panna wyszła przeciw nim spokojna i wyniosła, zupełnie inna od tej, która ich witała po raz pierwszy przed kilku dniami; ledwie głową kiwnęła w odpowiedzi na uniżone ich ukłony, ale oni myśleli, że to nieobecność pana Kmicica czyni ją tak ostrożną, i nie poznali się na niczym.

      Zaraz tedy wystąpił pan Jarosz Kokosiński, śmielszy już jak za pierwszym razem i rzekł:

      – Jaśnie wielmożna panno łowczanko dobrodziko! My tu po drodze do Upity wstępujemy, aby waćpannie dobrodzice do stópek upaść i o auxilia

Скачать книгу