Potop. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 97
– Nie pojedziemy! – powtórzył jeszcze rezolutniej pan miecznik.
– Jako żywo! – zakrzyknęli panowie Chudzyński z Ejragoły i Dowgird z Plemborga.
Wówczas Kmicic zwrócił się ku nim, ale już bardzo był blady, bo go gniew dławił i zęby szczękały mu jak w febrze.
– Ejże! – mówił – ejże, nie próbujcie!… Konie słychać, moi dragoni jadą! Powiedz no który jeszcze słowo, że nie pojedziesz!
Istotnie, za oknem słychać było tętent licznych jeźdźców. Ujrzeli wszyscy, że nie ma rady, a Kmicic rzekł:
– Panno! za dwa pacierze masz być w kolasce, inaczej stryjaszek kulą w łeb dostanie!
I widać, coraz bardziej ogarniał go dziki szał gniewu, bo nagle krzyknął, aż szyby zadrżały w oknach:
– W drogę!
Lecz jednocześnie drzwi do sieni otworzyły się cicho i jakiś obcy głos spytał:
– A dokąd to, panie kawalerze?
Wszyscy skamienieli z podziwu i wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom, w których stał jakiś mały człowieczek w pancerzu i z gołą szablą w dłoni.
Kmicic cofnął się krokiem, jakoby widmo zobaczył.
– Pan… Wołodyjowski! – zakrzyknął.
– Do usług! – odparł mały człowieczek.
I posunął się na środek izby; za nim weszli hurmem: Mirski, Zagłoba, dwaj Skrzetuscy, Stankiewicz, Oskierko i pan Roch Kowalski.
– Ha – rzekł Zagłoba – złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.
Miecznik rosieński począł mówić:
– Ktokolwiek jesteście, rycerze, ratujcie obywatela, którego wbrew prawu, urodzeniu, urzędowi chcą aresztować i więzić. Ratujcie, mości panowie bracia, wolność szlachecką!
– Nie bój się waść! – odparł Wołodyjowski – już dragoni tego kawalera w łykach, a ratunku on więcej teraz od waćpana potrzebuje.
– A najwięcej księdza! – rzekł pan Zagłoba.
– Panie kawalerze – mówił Wołodyjowski zwracając się do Kmicica – nie masz do mnie szczęścia, bo ci drugi raz drogę zachodzę… Nie spodziewałeś się mnie?
– Tak jest! – rzekł Kmicic – myślałem, żeś waść w ręku księcia.
– Właśniem z tych rąk się wyśliznął… a to wiesz, że na Podlasie tędy droga… Ale mniejsza z tym. Gdyś pierwszy raz tę pannę porwał, wyzwałem cię na szable… prawda?
– Tak jest – rzekł Kmicic sięgając mimo woli dłonią do głowy.
– Teraz inna sprawa. Wówczas byłeś zabijaką, co się między szlachtą zwykle trafia i ostatniej hańby nie przynosi… Dziś jużeś niegodzien, aby ci uczciwy człowiek pole dawał.
– A to czemu? – rzekł Kmicic.
I podniósł dumną głowę do góry, i począł patrzeć panu Wołodyjowskiemu prosto w oczy.
– Boś zdrajca i renegat – odparł pan Wołodyjowski – boś żołnierzów zacnych, którzy się przy ojczyźnie oponowali, jako kat wycinał, bo waszym to dziełem ta nieszczęsna kraina pod nowym jarzmem jęczy!… Krótko mówiąc: obieraj śmierć, gdyż jako Bóg w niebie, twoja ostatnia godzina nadeszła.
– Jakim to prawem chcecie mnie sądzić i egzekwować? – pytał Kmicic.
– Mości panie – odpowiedział poważnie Zagłoba – pacierz mów, zamiast nas o prawo pytać… A jeśli masz co powiedzieć na swoją obronę, to mów prędko, bo żywej jednej duszy nie znajdziesz, która by się za tobą ujęła. Raz cię już, słyszałem, ta panna tu obecna wyprosiła z rąk pana Wołodyjowskiego, ale po tym, coś teraz uczynił, pewnie i ona nie ujmie się za tobą.
Tu oczy wszystkich zwróciły się mimo woli na Billewiczównę, której twarz była w tej chwili jakby z kamienia wykuta. I stała nieruchomie, ze spuszczonymi powiekami, lodowata, zimna, ale nie postąpiła kroku naprzód, nie rzekła ni słowa.
Ciszę przerwał głos Kmicica:
– Ja tej panny o instancję490 nie proszę!
Panna Aleksandra milczała.
– Bywaj! – krzyknął Wołodyjowski zwróciwszy się ku drzwiom.
Rozległy się ciężkie stąpania, którym wtórował ponuro brzęk ostróg, i sześciu żołnierzy, z Józwą Butrymem na czele, weszło do komnaty.
– Wziąść491 go – zakomenderował Wołodyjowski – wyprowadzić za wieś i kulą w łeb!
Ciężka ręka Butryma spoczęła na kołnierzu Kmicica, za nią dwie inne uczyniły toż samo.
– Nie pozwól mnie szarpać jak psa! – rzekł do Wołodyjowskiego pan Andrzej – sam pójdę.
Mały rycerz skinął na żołnierzy, którzy puścili go natychmiast, ale otoczyli dokoła; on też wyszedł spokojnie, nic już do nikogo nie mówiąc, jeno pacierz cicho szepcąc.
Panna Aleksandra wysunęła się także przeciwnymi drzwiami do dalszych komnat. Przeszła jedną i drugą, wyciągając przed sobą w ciemnościach ręce; nagle w głowie jej się zakręciło, w piersiach tchu zbrakło i padła jak martwa na podłogę.
A między zgromadzonymi w pierwszej izbie głuche przez czas jakiś panowało milczenie; przerwał je na koniec miecznik rosieński:
– Zali już nie ma dla niego miłosierdzia? – spytał.
– Żal mi go – odparł Zagłoba – bo rezolutnie szedł na śmierć!
Na to Mirski:
– On kilkunastu towarzystwa spod mojej chorągwi rozstrzelał, prócz tych, których wstępnym bojem położył.
– I z mojej! – rzekł Stankiewicz. – A Niewiarowskiego ludzi w pień podobno wyciął.
– Musiał mieć rozkazy Radziwiłła – rzekł pan Zagłoba.
– Mości panowie, pomstę Radziwiłła
490
491