.

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу - страница 26

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
 -

Скачать книгу

największy aktor, a ja największy poeta. Tylko uszy trzeba ci obciąć.

      Wówczas, cóż się wówczas może stać? Chyba jednak posągowe piękno u szczytu tej konfiguracji zamanifestuje swą żywą obecność i na krótkich falach wysokiego śmiechu nada następujący komunikat:

      – Och, Marek, jesteś cudowny, zrób to, błagam cię, to będzie szalenie dowcipne!

      Po czym, mimo długiej i obcisłej sukni, wykona na stromych wysokościach zadziwiająco zręczny piruet i kiedy za moment ta sama nieporównywalna zwinność stóp uniesie ją ku sferom, skąd wciąż dobiegać będzie muzyka oraz pogłos tanecznego falowania, pozostawi po sobie tu w dole wrażenie, jakby nagle wniebowstąpiła, chociaż sama z pewnością by wolała, aby to odejście i zniknienie skojarzyło się raczej z dramatycznym majestatem Lady Makbet, wchodzącej po schodach zamkowej baszty.

      A osamotnieni: mężczyzna i chłopiec?

      – Zepsuła zabawę – zmartwi się Keller.

      Marek Kuran podniesie się z klęczek i starannie strzepnie ze spodni kurz.

      – Solistka! – powie z akcentem litościwej pogardy – twoja żona, Konrad, interesuje się tylko sobą, a mnie to nie interesuje.

      – Ja też się tylko sobą interesuję.

      – Tobie wolno, bo ty jesteś wielki skurwysyn. Pochwal się, że jesteś.

      – Przeważnie.

      – Zawsze!

      – Jeśli ci na tym zależy.

      – Nie mendź, mnie na niczym nie zależy, ja bym się najchętniej położył jak dolina i spał.

      – A góry?

      – Mogą mnie pierdolić. Albo ja góry, mnie wszystko jedno. Bo ja, Konrad, skurwysynie, jestem krótkowidz, rozumiesz?

      – Ty?

      – Podwójny, również na umyśle, tylko na ten drugi defekt nie mogę sobie, kurwa, dobrać szkieł, rozumiesz!

      – Domyślam się.

      – Łżesz, Konrad, gówno się domyślisz. Skurwysyn jesteś, ale mnie nie przyłapiesz, bo ja jestem skurwysyn większy. Cześć!

      I pewnie się moment zawaha, czy na tym wyprawy w świat dojrzałości nie zakończyć i nie wrócić do baru, jednak ciekawość rozlicznych możliwości oczekujących go na salonach chyba mu każe ku tamtym sferom podążyć, co też i uczyni, z pewną wszakże ociężałością wchodząc po schodach, nawet nieco przygarbiony, więc też jego kolejne zniknienie nie będzie miało nic z wniebowstąpienia, co Keller ze swego punktu obserwacyjnego z pewnością odnotuje, lecz bez komentarzy, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa prawie natychmiast powinien się zjawić Ksawery Panek i wówczas pomiędzy szwagrami taki się wywiąże dialog:

      – Widziałeś Marka?

      – Jak najbardziej.

      – Dawno?

      – Właśnie odfrunął.

      – Na górę?

      – Dokładnie.

      – Bardzo pijany?

      – Niee, nie robił wrażenia. Może leciutko.

      – A co mówił?

      – Był bardzo miły.

      – Oczywiście! jak chce, potrafi być miły i dobrze wychowany.

      – Ba! któż z nas zawsze chce być miły i dobrze wychowany?

      – Boję się, że narozrabia.

      A ponieważ szwagier nie znajdzie dość szybko kojącego pocieszenia, Ksawery Panek wyjmie z kieszonki smokinga białą chusteczkę i przetrze zwilgotniałe czoło.

      – O Boże! żeby się to już wszystko skończyło.

      Wszystko co? Weselne przyjęcie, niewolnicza miłość, rzeczywistość polska? Lecz Konrad Keller nie należy do tych, którzy lubią dotykać ran. Zamilczy więc dyskretnie.

      A Ksawery:

      – Idziesz na górę?

      – Byliśmy z Moniką podziękować mistrzowi Kubickiemu, dużego formatu kucharz, prawda? I pomyśl, on ma osiemdziesiąt sześć lat!

      – Najchętniej bym się zalał.

      – I spał jak dolina?

      Z pewnością Ksawery się ocknie ze swojej dręczącej, jak senna zmora turbacji.

      – Kto ci to powiedział?

      – To wszystko przez pogodę, Ksawery. Gdyby była normalna wiosna…

      – Kto ci powiedział: spał jak dolina?

      – Ksawery, Ksawery! – powie Konrad Keller, wchodząc na wyższy stopień ciasnych i krętych schodów – wszystko byłoby inaczej, gdyby była wiosna, ciepło, bzy…

      – Bzdura!

      – Oczywiście – roześmieje się Pan Młody.

      I gdy obaj znajdą się w blasku sali, gdzie pod ogromną kopułą, ucharakteryzowaną na niebo usiane gwiazdami, tańczyć będzie kilka par, trochę samotnych i zagubionych wśród niewspółmiernie rozległej przestrzeni, a w dalszej perspektywie rzęsiście oświetlonych salonów zarysują się grupki poszczególnych gości, Ksawery Panek, mrużąc oczy oślepione jasnością, poszuka sylwetki Marka Kurana, skoro zaś jej nie odnajdzie, jeszcze mocniej oczy przymruży i powie z akcentem pogardy:

      – Małpi cyrk!

      Chyba Pan Młody nie podejmie wątku, dla samego siebie zachowując ocenę sytuacji.

      Natomiast usunięty karnie z Warszawskiego Uniwersytetu eks-asystent katedry historii filozofii współczesnej, uczuje wzmożoną potrzebę humanistycznego porozumienia:

      – Tylko moi starzy mogli wpaść na pomysł, żeby urządzić coś takiego, oni plus moja siostrzyczka. Wybacz, Konrad, intencje mojej miłej rodziny doceniam, ale nie mogę pojąć, dlaczego ty się zgodziłeś na podobną szopkę.

      Prawdopodobnie Pan Młody, wyżywając się humanistycznie w innej konwencji, ucieknie się do uniku:

      – Czy nie przesadzasz? Ostatecznie to są wszystko przyjaciele, koledzy, znajomi, stale się widujemy, tyle, że dzisiaj wszyscy są akurat razem.

      – Właśnie!

      – A poza tym, gdzie znajdziesz w Warszawie mieszkanie z metrażem, który by mógł pomieścić tylu ludzi?

      – Słusznie, kliniki psychiatryczne i więzienia też są przepełnione. Spójrz tylko! gdyby ciała tych ludzi były ukształtowane na podobieństwo ich życia, myśli i pragnień, to byśmy ujrzeli

Скачать книгу