Strzemieńczyk. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Strzemieńczyk - Józef Ignacy Kraszewski страница 19
Wesele Lenchen!! I trzeba było aby los właśnie Grzesia sprowadził tego dnia i godziny, gdy się ono odbywało?
Stanął z rękami załamanemi biedny, a głos wewnętrzny mówił w nim.
– Tak chciał los twój, aby ci wskazał drogę i przeznaczenie!!
Choć się nie przyznawał do tego sam sobie, Strzemieńczyk żywił jakąś nadzieję, że Lenka o nim będzie pamiętać, że może…
Byłby, któż wie? w zapale pierwszym wyrzekł się dla niej nauki, zdobyczy jakie już zyskał i przyszłości…
Wszakże Dryszek tak poświęcił wszystko dla sołtysównej??
Uśmiechnął się smutnie. W jego życiu wszystko było jakby zawczasu wyznaczonem dla niego, potęga jakaś wskazywała mu drogę, którą on iść musiał. Opierać się jej nie mógł…
Podniósł oczy i patrząc zdala na wesoły tłum oblegający dworek… wśród którego osób nie można było rozeznać, ważył czy powinien zajść na wesele, czy uciec od niego?
Lecz po co było uciekać? Wszakże zapomniano tam o nim i nikomu serce się nie krajało z tęsknoty. Lenchen nauczyciela i towarzysza nie pamiętała wcale… A on?… Miałże być słabszym od nich i jak dziecko płakać straconej zabawki?
Miał ważniejszy cel w życiu…
Tak myśląc Grześ powolnym krokiem zbliżać się począł do dworku Balcerów, powtarzając sobie, iż było cudem bożym, zesłanie go w tym dniu i godzinie, aby pękł ostatni węzeł, co mu nie dozwalał powołania usłuchać…
– Suknia klesza! cela klasztorna! samotne życie do zgonu, to przeznaczenie moje.
Szedł coraz większego śmiałka udając ku dworkowi, a choć gorzko mu było w duszy, jakby piołunem zapłynęła, postanowił być wesołym. Zdawało mu się to powinnością.
– Grać im będę i śpiewać i śmiać się jakbym był najszczęśliwszym – mówił w duchu – inaczej po co iść do nich?
Do progu dworku trudno się było docisnąć, wielka część gości stała na ganku i w sieni, a ztąd widać było stoły zastawione, nawet na podwórku wewnętrznem, które oczyszczono i zielem pachnącem posypano. U progu stała muzyka przygrywając piskliwie i dziwacznie, ale jej też nikt nie słuchał, bo podochoceni już goście nucili i rozmawiali głośno.
Grzesia, który na ten dzień dostatnio z niemiecka był przyodziany i pięknie wyglądał, nie poznawał nikt…
Patrzano na niego dorozumiewając się przybysza… Balcer, Balcerowa i panna młoda byli wewnątrz domu. Jedna stara sługa, co niegdyś się nim opiekowała, gdy był studentem, niosąc cynowy półmisek, jak obejrzała się przypadkiem, zobaczyła go, osłupiała z podziwienia, krzyknęła i z rąk jej wypadła cyna i ryba, która na niej była…
Nadbiegła na brzęk i szczęk Balcerowa, nie wiedząc co się stało… i ta poznała zaraz Grzesia… Pobladła, zaniemiała, ale po krótkiej chwili oprzytomniawszy zbliżyła się do niego…
Strzemieńczyk tymczasem robił co mógł, aby twarz okazać wesołą.
Złożyło się tak, iż nim mieszczka mogła się docisnąć do tego tak niespodziewanego, a może i niepożądanego gościa, Lena, którą mąż prowadził do stołu na miejsce jej przeznaczone, ukazała się we drzwiach na chwilę.
Wzrok jej pobiegł ku matce, pobladła i krzyknęła… Zrobił się popłoch, bo nikt przyczyny nie mógł odgadnąć, czego się pani młoda strwożyła… Przypisywano gorącu i zmęczeniu, że na poły omdlałą, matka i pan młody ledwie od upadku uratowali.
Grześ, choć nie widział nic oprócz jej twarzy, zmienionej bardzo, wypiękniałej a smutnej, poznał ją na pierwsze wejrzenie.
Cudownie była wdzięczną i śliczną jak anioł, a ubiór bogaty, rąbki białe, klejnoty, któremi okrytą była, podnosiły urok twarzyczki, wśród mnóstwa ładnych, świeżych i młodych, wyróżniającej się czystością rysów i szlachetnym ich wyrazem.
Obok niej domyślił się Grześ w młodym, rumianym, po swojemu też pięknym chłopaku, którego młodość i zdrowie, a jakaś dobroduszność twarzy wesołej i poczciwej, czyniły dosyć miłym, przyszłego męża Leny.
Był to syn bogatego kupca z Nissy na Szlązku, którego Frączkiem po imieniu zwano…
Omdlenie panny młodej i zamieszanie, którego ono było przyczyną, nie trwało długo. Ponieważ przy weselach na wszystko zważano, a każda najmniej znacząca przygoda zabobonnie się wydawała przepowiednią przyszłego pożycia małżonków, matka podbiegła do córki, szepnęła jej coś do ucha i po chwili Frączek już wiódł przychodzącą do siebie Lenę.
Podnosząc się rzuciła okiem ku drzwiom, wzrok jej spotkał się z Grzesia wejrzeniem, uśmiechnęła mu się smutnie.
Matka teraz przecisnęła się przez zastęp gości i zbliżyła do stojącego u progu, z tak przymuszonym uśmiechem jak córka.
Witała Grzesia serdecznie, ale na twarzy jej malował się frasunek.
– Chodżcież bliżej – rzekła wprowadzając go do środka. – Dziwnie się wybrał dzień powrotu waszego…
Wiecież? myśmy tu was już za zginionego mieli. Chodziły wieści różne. Zapewniano nas, że nieszczęście was spotkało…
Lena nauczyciela swego opłakała… Wszak ci to pięć lat!!
Otyły Balcer, który od gorąca, paradnego stroju i zmęczenia, cały był jakby z łaźni, wyszedł czerwony i mokry, szedł także witać Grzesia, nie tak zdziwiony i poruszony jak inni…
Student tymczasem ze wszech sił swych starał się okazać bardzo wesołym… Śmiał się głośno umyślnie, żartować poczynał i udawał takiego lekkoducha włóczęgę, jakim nigdy nie był.
Ponieważ towarzystwo weselne po większej części się z Niemców składało, Grześ musiał ich języka używać, lecz tak nim władał teraz, że mu wierzyć nie chciano, gdy się Polakiem opowiadał.
– Co dziwnego – wołał do Niemców otaczających – byłbym niezdarą, gdybym pięć lat po Niemczech się włócząc, ich mowy sobie nie przyswoił.
Bez przymówki do was, mości panowie, co tu w Krakowie po lat dwadzieścia siedzicie, a polskiego języka mało znacie…
Nierychło po tych pierwszych szarmyclach, ze drzwi Balcerowa podprowadziła Grzesia do pani młodej, aby się też z nią bliżej przywitał i z Frączkiem zapoznał.
Lena go oczyma oddawna ścigała, a gdy podszedł, wyciągnęła rękę do niego, do męża się odzywając.
– To mój nauczyciel,