Strzemieńczyk. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Strzemieńczyk - Józef Ignacy Kraszewski страница 23
Uśmieszek zjawił się na jej ustach…
Strzemieńczyk widząc ją wprost idącą ku sobie, musiał też naprzeciw niej kilka zrobić kroków. Goście weselni, których pełno było, podweseleni, mało na co zważali, tak byli sobą zajęci. Wśród nich więc mogli tak swobodnie rozmawiać, jakby się na osobności znajdowali…
– Długo, długo was w Krakowie nie było – poczęła cichym głosem Lena. – Wam w podróży czas biegł pewnie prędko, nam tutaj powoli. No! i wy mnie porzuciliście dzieckiem, a znaleźli w czepcu!
Westchnęła. Grześ się silił na wesołość.
– W sam czas przybyłem – rzekł – aby wam powinszować…
– Nie wiem czy jest czego – przerwała – bo mnie się iść za mąż serdecznie nie chciało… Ale ojciec kazał, matka prosiła i płakała…
Spuściła oczy jakby je ukryć chciała.
– Zostaniesz w Krakowie? – spytała.
– Muszę – rzekł Grześ – powróciłem jak wyszedłem z sakwy próżnemi, pracować potrzeba, a między swemi lżej i ochotniej…
Oczy Leny podniosły się teraz i długo uparcie wlepione pozostały w Grzesiu. Zdawała się porównywać żywego z tym, który został w jej pamięci.
– Nie zapominajcież o nas – odezwała się spokojnie – gdyście Bogu dzięki wrócili. Stara przyjaźń nie powinna umierać.
– Wdzięczność tem bardziej – przerwał Grześ. – U waszego progu pierwszy znalazłem chleba kawałek i miłosierną rękę…
Na tę rozmowę poczętą ledwie, młody mąż Balcerównej nadszedł, szukając jej niespokojny, wesołą twarzą witając wczorajszego gościa… Z drugiej strony przysunęła się matka, a tuż i niektórzy z gości, przypomniawszy śpiew Grzesia, targać go zaczęli, znowu się o pieśni dopominając.
Dlaczego Strzemieńczyk znalazł się teraz usposobionym lepiej i prosić się nie dając, wziął cytrę, sam on pono nie wiedział… Kołem otoczyli go wszyscy, cicho się w izbie zrobiło, i miłosna pieśń stara niemiecka zabrzmiała… Grześ wprawdzie zdawał się na struny cytry patrzeć tylko, lecz ukradkiem wzrok jego biegał po izbie…
Smutek ranny, niepokój i zwątpienie, które go do celi Izajasza zawiodło, wszystko co od niego słyszał, zapomniane zostało… Świat mu się wydał nie tak czarny, życie w nim nie tak utrapione, przyszłość nie tak groźna…
Mógł zdaleka patrzeć choć na cudze szczęście… Nie sami źli ludzie byli do koła… Śpiew przynosił pociechę, a grzechem być nie mógł…
Czemu nie miał pozostać takim śpiewakiem ptaszyną, co nucąc drugim i sobie żywot osładza?…
W tych myślach dokończył piosenki, i natychmiast drugą rozpoczął… Cały teraz był znów, jak nieraz w chwilach niedoli wędrownego życia, w pieśni, która go przenosiła jakby gdzie wyżej i dalej, a nie dała boleć nad tem, co było blizko.
Cudowna moc poezyi i muzyki upajała jego samego powoli, a siła jej też ze śpiewaka promieniejąc, owładywała wszystkiemi.
Kobiety miały na oczach łzy, mężczyźni dumali, wzdychali starzy, rozmarzali się młodsi, on zapominał… Stąpano coraz ostrożniej, szeptano coraz ciszej, i gdy on nareszcie zamilkł, długo jeszcze czekano, czy nie rozpocznie na nowo…
Wtem pani młoda, która z innemi razem zasłuchała się w pieśniach, jakby rozbudzona, poszła do stołu, nalała kubek i przyniosła zadumanemu śpiewakowi.
Grześ się porwał.
– Za zdrowie wasze! za szczęście! – zawołał głośno, ale ze drżeniem jakiemś.
Obstąpili go wszyscy, rozmowa na chwilę przerwana stała się gwarną, a student korzystając z nowego napływu gości, wysunął się do nowego swojego mieszkania.
W kilka dni potem był już obeznany ze wszystkiemi i oswojony ze swem położeniem. Na tułactwie wielu rzeczy liznął i zakosztował, do wielu skarbnic zajrzał, nie miał czasu nigdzie czerpać do dna. Wszystkie strony słabe nauczania i nauki bystry wzrok jego pochwytał, a poważnych zaniedbał… Potrzeba było czas niestracony, ale dopiero teraz mający się na korzyść obrócić, spożytkować, biorąc się do studyów gorliwie. Wiedział już Grześ, że łupin znajdzie wiele, że powłoki mu zaciężą, formy znużą, wywody zdadzą się niepożyteczne i długie, lecz rozumiał i to, że wykłady nie dla samych bystrych i pojętnych przeznaczone były, ale też dla nierozbudzonych i leniwych, którzy nic o własnej sile nie mogli zdobyć, a wedle wyrażenia gminnego, wszystko im łopatą w głowę kłaść było potrzeba.
Z pomocą dawnych swych znajomych i towarzyszów, za protekcyą kanonika Wacława, nietrudno mu było przyjętym zostać na słuchacza w kollegium mniejszem, które sam wybrał sobie…
Pomnażały się właśnie w owym czasie kollegia, i akademia rozrastała szczęśliwie, chociaż cała ona na ofiarności ludzi, na miłości nauki i poświęceniu się dla niej opierała. Szczupłe były, zaledwie najniezbędniejszym potrzebom starczące, pierwsze fundusze profesorów, którzy jeżeli głodem nie marli, winni byli swym beneficiom duchownym i bardzo skromnym wymaganiom. W kollegium większem i najstarszem, na stół (mensa vere philosophica), którym się tylko filozofowie mogli zaspokajać, zbierano co tydzień grosz wdowi… Jadano razem i wesołość a chrześciańska wstrzemięźliwość stanowiły potraw ubogich przyprawę.
Mieszkali tu sami teologowie i filozofowie, a życie było istnie klasztorne i reguła surowa…
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.